Z Wersalu wróciłyśmy
około 18, dlatego mając jeszcze trochę czasu. ostatni wieczór w
Paryżu postanowiłyśmy spędzić włócząc się po Quartier Latin
w poszukiwaniu sensownej pamiątki z Paryża i pocztówek,
które staramy się przywozić z każdego nowego miejsca, które
zwiedzamy.
Sensownych (i tanich) pamiątek w Paryżu
nie uświadczysz (nienawidzę wydawać pieniędzy na rzeczy, które
rzucę w kąt ), dlatego zadowoliłyśmy się kartkami.
Spacer wzdłuż Sekwany,
nostalgia, że od jutra Paryż pozostanie już tylko wspomnieniem.
Naturalnie, zgubienie się wchodzi w pakiet naszego spaceru:).
Powłócząc nogami dotarłyśmy jednak w końcu do mieszkania
Wojtka, gdzie wspólnie, poszukując drogi na wylotówkę,
spędziliśmy ostatni wieczór wśród śmiechu i zapewnień Wojtka,
że „przecież możecie zostać do piątku, pójść ze mną na
imprezę couchserfingową i zobaczyć rzeczy, których nie
zdążyłyście zwiedzić”. Walczusiowi świeciły się oczy na tę
propozycję- zakochana w Paryżu mogłaby zostać tutaj chociażby i
rok – i podejrzewam, że miłość do stolicy wcale by jej nie
przeszła, a wręcz przeciwnie- wpadłaby po uszy!:) Ja jednak mając
nieodpartą chęć zobaczenia Le Mont Saint Michel, które siedziało
mi w głowie od jakiegoś czasu i na którym zależało mi
niesamowicie (miałyśmy zwiedzić je w drodze powrotnej do Bordeaux-
tak jak i Rennes oraz Nantes- taka była pierwotna koncepcja), nie
potrafiłam zmienić planów – mimo że moje serce również
zostało skradzione przez francuskie miasto marzeń. Z drugiej
strony- gdy czułam okropne zmęczenie po intensywnym dniu na
włościach Ludwika, pojawiały się myśli, że Wojtek może mieć
rację. Czułam niepokój, który wypierałam uparcie z głowy i serca. Wiedziałam, że wyjazd z takiego miasta jak Paryż nie
będzie łatwy. I wcale się nie pomyliłam.
Rano pożegnałyśmy się
z Wojtkiem, zjadłyśmy nasze ostatnie śniadanko w Macu (jak zwykle- na bogato!) i z ukłuciem
zaniepokojenia w sercu, wsiadłyśmy w metro i powędrowałyśmy na
przedmieścia Paryża. Zmęczone, nie do życia po kilku intensywnych
dniach, w których przeszłyśmy mnóstwo kilometrów i w których
nie spałyśmy prawie wcale. Zombie nadchodzą!
No to jesteśmy.
Wylotówka jest? Jest! Niemalże w samym środku miasta. No cóż,
powinnyśmy się już przyzwyczaić- uwierzcie mi, że poczucie
jakiegokolwiek zawstydzenia związane z ruchliwym miejscem i łapaniem
stopa po pewnym czasie po prostu mija- masz gdzieś, co ludzie sobie
pomyślą- chcesz po prostu wydostać się z kiepskiej miejscówki,
byle jak najszybciej! Najpierw jednak stanęłyśmy nie przy tej
drodze co trzeba, o czym uświadomił nas łaskawie jeden z
przechodniów, który (zresztą jak cała reszta) z zaciekawieniem
przyglądał się, cóż takiego wyprawiamy.
I tutaj zaczęły się
schody. Żeby wydostać się w stronę Rennes, miałyśmy co prawda
drogę w dobrym kierunku- jednak bez jakiegokolwiek miejsca do
zatrzymania się. Czyli nawet jeśli ktoś zechciałby nas wziąć,
nie ma możliwości pomocy- droga ruchliwa, z wieloma zjazdami,
wąska, wariacka. Cóż, uroki dużego miasto - nie zrażamy się!
Walczuś stoi z profesjonalną tabliczką „Rennes”, ja usiłuję
utrzymać wyrywające się z rąk kartki z nazwą wymarzonego opactwa. Może
szczęście się do nas uśmiechnie?
Uśmiechnęłam się
ja, to fakt, ale nie do szczęścia, a do Walczusia, gdy zobaczyłam
bandę policjantów, którzy postanowili zrobić nam konkurencję, stojąc niemalże naprzeciwko nas i zatrzymując co jakiś czas
przemykające obok pojazdy – uwierzcie, był to uśmiech TRAGICZNY.
O ironio- teraz to już na pewno nikt nas nie weźmie!
Cóż począć? Bierzemy
toboły i zawracamy kilkanaście metrów, aby zniknąć z zasięgu
wzroku policjantów. Beznadzieja – brak innego słowa na widok pasa
dla busów, na który samochody jak na złość nie mogą zjechać,
nawet gdyby bardzo chciały. Kierowcy kiwający do nas z bezradnym
wzrokiem mówiącym „wybaczcie dziewczyny, ale nie ma jak się
zatrzymać!” Francuz dobra rada- wróćcie tam, gdzie stałyście.
No to wracamy, co robić?
Brak pomysłu i dostępu do internetu, aby poszukać innej wylotówki (dzieci neo..).
Dzisiaj wiem, że należało skorzystać z porad stopików i
hitchwiki– każda taka wyprawa uczy wiele, wtedy jednak sytuacja
była taka, a nie inna- gdy zobaczyłam, że po około dwóch godzinach
policja się zwinęła, odzyskałam energię, bo przecież szczęście
w końcu musi się do nas uśmiechnąć! Muzyka, ciekawskie
spojrzenia przechodniów – a ja śpiewam, bo to zawsze podnosi mnie
na duchu i dodaje odwagi:). Myślę, że moje śpiewy to jeden z powodów
naszego niepowodzenia- powinnam była swoje wokalne talenty
prezentować jedynie cierpliwemu, wyrozumiałemu prysznicowi albo co
najwyżej- lustrom, ale koniecznie- w zaciszu domowym :).
Minęło kilka godzin i
większość zainteresowania, które nas spotykało, to była
ciekawość ze strony przechadzających się nieopodal Paryżan-
stałyśmy bowiem niedaleko ruchliwego przejścia dla pieszych. Gdy
tak zanurzona we własnym świecie nuciłam Grande Valse Brillante, spostrzegłam, że ktoś mi się upierdliwie przygląda.
Jakiś dziwak. Niepospolity starszy pan gapiący się to na mnie, to
na Walczusia. Oho! Tylko tego mi brakowało- myślałam
zirytowana o kazaniu, które za pewne przyjdzie nam za chwilę wysłuchać, nie przejmując się jednak zbyt bardzo i wracając do
walki z sennością, która cały czas zamykała mi oczy.
Pan jednak nie dał za
wygraną i postanowił podejść bliżej. I wtedy spotkała mnie
najlepsza rzecz tego felernego dnia. Staruszek bowiem był
niesamowicie miły i... ciepły. Uroczy – tak, to chyba właściwe
słowo. Dziadziuś! Zmartwiony wygniecioną kartką z napisem „Le Mont Saint Michel”, którą nieudolnie próbowałam utrzymać w ręce i
uchronić przed upartym wiatrem, zaproponował, że chętnie pomoże
i zrobi z nią porządek. Po kilku chwilach wrócił z domu dumnie
niosąc ogromny karton, nożyczki i taśmę, po czym ze skupieniem
pomagał podkleić nasz napis do kartonu. To było tak urocze, że
pisząc te słowa i wspominając tamten dzień, uśmiecham się od
ucha do ucha i myślę sobie, że dla tej jednej chwili warto było
stać na tej przeokropnej wylotówce przez kilka godzin, zasypiać na
stojąco i wrócić do centrum Paryża z poczuciem klęski i
niepowodzenia- tego dnia bowiem nie udało nam się opuścić stolicy
czarów.
Po kilku godzinach
bezowocnego stania stwierdziłyśmy, że nie ma szans na dotarcie do celu, nawet jeżeli cudem ktoś by się jednak zatrzymał-
dlatego należało bić się w pierś, przyznać rację Wojtkowi i …
z podkulonym ogonem poprosić go o jeszcze jeden nocleg.
Zanim jednak wróciłyśmy
do Wojtka, postanowiłyśmy obgadać wszystko
w jakimś spokojnym miejscu- może Ogrody Luksemburskie, których nie
udało zobaczyć się wcześniej ? Gdy zmęczona, powłócząca
nogami dopadłam leżaka z widokiem na francuski Senat, poczułam się tak,
jakbym naprawdę wróciła do cywilizacji z jakiegoś innego wymiaru.
Czułam się trochę jak UFO, gdy przemierzałam ogrody ledwo
trzymając się na nogach.
Ogrody Luksemburskie |
Jej chyba też chce się spać! :) |
Beztroskie życie- nikt nie jest świadomy, że tuż obok rozgrywa się dramat! :) |
Urocza Marie-Laure i jej petit bateau! |
Zgodnie z Walczusiem
uznałyśmy, że ciężko będzie wydostać się z Paryża i dojechać
do Le Mont Saint Michel- z powodu jednego dnia poślizgu postanowiłyśmy
skorzystać więc tym razem z convoiturage (francuskie bla bla car) i do
opactwa dojechać bardziej zorganizowanym transportem. Mimo pomocy
Diany (jeszcze raz wielkie dzięki!), nie udało nam się znaleźć
odpowiedniego kierowcy, z którym mogłybyśmy się zabrać-
nie byłyśmy gotowe wydać 30 euro na podróż. O 17
strażnicy wygonili nas z Ogrodów- a my wciąż bez pomysłu na to,
jak zorganizować transport.
Francuski Senat mieszczący się w ogrodach |
Humor poprawił nam
telefon Wojtka, który kazał czym prędzej wpadać do siebie,
żebyśmy zdążyły jeszcze kupić tanie książki na kiermaszu,
który odbywał się tuż obok jego mieszkania. Odzyskałyśmy nieco
skrzydła, bo podczas całego pobytu w Paryżu próbowałyśmy
ogarnąć ten kiermasz, jednak bez rezultatu- może nie bez powodu
zostałyśmy w Paryżu o jeden dzień dłużej? :) Takim oto sposobem, zakupiłyśmy
pamiątki najlepsze z możliwych- za 4 euro dorobiłam się czterech
„bestellerów” po francusku i dodatkowych kilogramów w plecaku
:).
Reakcja Wojtka na nasz
widok- A nie mówiłem?! Cóż, niestety musiałyśmy
pomęczyć go jeszcze jeden wieczór, który spędziliśmy pijąc
wino i.. kłócąc się z kierowcą- Francuzem, którego udało nam się znaleźć
na convoiturage. Nieprzyjemna sprawa- wpłaciłyśmy facetowi
pieniądze za przejazd (tak działa francuski blabla car- żeby móc umówić
się na wspólny przejazd, musisz wcześniej wpłacić pieniądze
przez serwis), po czym oznajmił mi, że przeprasza, ale nie
możemy z nim jechać, bo zabiera swoich przyjaciół zamiast nas.
Godzina 22, brak transportu, brak zrozumienia- mimo próby wyjaśnienia sytuacji przez telefon, facet zachował się
nieprofesjonalnie, bo kiedy rozłączyła się nam rozmowa, po
prostu wyłączył telefon, nie pozostawiając nam możliwości
jakiegokolwiek kontaktu. Możecie sobie wyobrazić moje oburzenie :).
Mam to do siebie, że szybko wpadam w stany euforii i szczęścia-
niestety równie łatwo mnie też „podminować”. Cóż- cały
czas się doskonalę i kiedyś będę stoikiem, obiecuję! :)
Problem był tego typu,
że Frank (bo tak miał na imię Francuz) pierwszy raz korzystał z
tego serwisu i chyba niezbyt dobrze zrozumiał jego funkcjonowanie.
Ewidentnie jego zachowanie nie było moją winą- dlatego kiedy
Walczuś, Wojtek i Kuba śmiali się i żartowali z całej sytuacji (Kuba- pozwiecie go do sądu, prawniki!), ja
postanowiłam zrobić wszystko, żeby to wyjaśnić i rano wyjechać z Paryża- nie przejmowałabym się tak bardzo, gdyby
nie pieniądze, które mogłyśmy stracić i co bardzo ważne-
cenny czas! No dobrze, chodziło po prostu o sprawiedliwość, bo wierzę, że taka istnieje :).
Na szczęście udało
się wyjaśnić konflikt kontaktując się z serwisem i w końcu.. z
samym Frankiem, który około północy włączył telefon. Sytuacja
była o tyle nieciekawa, że facet miał około 50 lat- niezbyt
komfortowo było mi kłócić się z osobą w wieku moich rodziców-
mam szacunek do starszych, jednak wtedy po prostu musiałyśmy postawić
na swoim i nie odpuścić. Efektem było poranne spotkanie z
Frankiem, z którym pełne obaw, ze względu na zaistniałą
nieprzyjemną sytuację, miałyśmy dostać się do miejscowości
oddalonej o około 25 kilometrów od opactwa Le Mont Saint Michel –
mojego kolejnego francuskiego, podróżniczego marzenia :).
1 komentarze:
Moje życzenie się spełniło- zostałam dłużej w Paryżu! Chociaż miało to wyglądać inaczej- chciałam pospać dłużej niż 4 godziny, zobaczyć miejsca, na które nie miałyśmy czasu albo spędzić cały dzień w Luwrze....może następnym razem.
Ale wieczór był udany, podczas gdy ja śmiałam się z chłopakami i przepytywałam Wojtka z jego nowej książki, to dzielny Zabojszcz dyskutował na forum :D Dobrze, że Tobie to nie przeszkadzało :*
Prześlij komentarz