Niesamowite.
Niewiarygodne – tak oto
truchlałam cichutko w sobie, gdy najpierw z daleka, jadąc z
Franckiem bardzo słoneczną trasą z Avranches w stronę Le Mont
Saint-Michel, „z góry” zobaczyłam klasztorną twierdzę. Możecie
tylko sobie wyobrazić, co poczułam, gdy ujrzałam wzgórze, z
potężnym opactwem Benedyktynów na wodzie, z bliska.
Gdy rano pełne obaw
czekałyśmy na Francka w umówionym miejscu, czułyśmy
zaniepokojenie i nie byłyśmy pewne, czego powinnyśmy spodziewać
się po wspólnej podróży. Zastanawiałam się, czy ze względu na
nasze nieporozumienie, facet w ogóle pojawi się pod przystankiem
metra. Na szczęście obawy okazały się zbędne. Franck, elegancki
Francuz w średnim wieku, powitał nas co prawda z uśmiechem, ale
dało się wyczuć dystans. Cóż, sama byłam raczej niechętnie
nastawiona do jego osoby, dlatego wcale mnie to nie zdziwiło –
wiedziałam, że podróżujemy wspólnie z pewnego rodzaju przymusu
spowodowanego konfliktem i brakiem wyboru – zarówno z jego jak i
naszej strony.
Paryż- Avranches
(docelowe miejsce podróży) – trasa około 400km – ciężka
atmosfera nieunikniona- taka myśl towarzyszyła mi, gdy
ładowałyśmy się z tobołami do samochodu Francka.
Jednak nie taki diabeł
straszny jak go malują! :) Mimo że początkowo było „dziwnie”,
to podróż minęła w całkiem miłej atmosferze. Najzabawniejsze
było to, że gdy Franck mówił do nas po angielsku, my uparcie
odpowiadałyśmy na wszystkie pytania po francusku :).
Sporą część
podróży przespałyśmy (upewniając się, że nie przeszkadza to
kierowcy). Zmęczone po ciężkim tygodniu, podczas którego spałyśmy
po 5 godzin na dobę, jednocześnie pokonując za dnia mnóstwo
kilometrów- zgodnie stwierdziłyśmy, że wygodna tylna kanapa jest
dla nas istnym wybawieniem. Franck, wielbiciel Pascala Obispo, a
zwłaszcza tej spokojnej części jego twórczości, nieświadomie
ukołysał nas do snu :).
Jednak największe
zaskoczenie ze strony Francka spotkało mnie, gdy w palącym słońcu
dotarliśmy w końcu do Avranches, malowniczego miejsca, gdzie Franck miał dom, w
którym nabierał sił po pracy w Paryżu i odpoczywał od zgiełku
francuskiej stolicy. Z troską spytał, jak zamierzamy dostać się
do Mont-Saint Michel. Obie wiedziałyśmy, że tak krótki dystans
(ponad 25 km) pokonamy stopem. Nasz kierowca zaproponował jednak,
że zostawi nas na przystanku autobusowym. Gdy jednak sam sprawdził,
że nie mamy żadnego połączenia z Avranches do Mont-Saint Michel,
stwierdził, że nas podwiezie.
Mimo naszych sprzeciwów,
zrobił tak, jak powiedział- podrzucił nas do Mont-Saint Michel,
mimo że nasza „umowa” obejmowała tylko transport do Avranches,
dając jednocześnie kilka rad odnośnie zwiedzania opactwa. Jak sami
widzicie, mimo nieprzyjemnej sytuacji, Franck okazał się być całkiem
sympatycznym facetem – po raz kolejny więc mogę z całą
pewnością powiedzieć, że pozory czasami mylą. Jeżeli ludzie
chcą, to mogą się dogadać tak normalnie, po ludzku- nie ma sensu
pielęgnować w sobie niechęci i uprzedzeń bo.. w każdym z nas
objawia się niekiedy „wredne ja”- przy czym nie znaczy to
automatycznie, że z natury jesteśmy złymi ludźmi :).
Gorąco! Nie spodziewałam
się, że opactwo przyjdzie nam zwiedzać w tak wspaniałym,
słonecznym, wydawałoby się- letnim dniu! Nie było to jednak
lipcowe czy sierpniowe popołudnie, a ostatni dzień października- z
zaskoczeniem więc ściągałam z siebie kolejne warstwy ubrań :).
Gdy strudzone wędrówką
i niesionymi ciężarami, zorientowałyśmy się w końcu, gdzie
można zostawić bagaże ( niezbyt przyjemnie byłoby wspinać się
na górę z tobołami), po raz kolejny spotykając się z ludzką
uprzejmością (pan z autobusu!), z lekkim sercem (i plecami)
mogłyśmy w końcu ruszyć na spotkanie z wymarzoną klasztorną
twierdzą.
Le Mont Saint-Michel
znajduje się w zatoce otwierającej się na kanał La Manche.
Miejsce znane z ruchomych piasków, ale także dzięki wyjątkowemu
skokowi pływów morskich, które są tutaj bardzo gwałtowne. Dzięki
przypływom i odpływom bardzo trudno było zdobyć wzgórze- wróg
mógł się dostać do twierdzy jedynie podczas odpływu. Dzisiaj
turystów do klasztoru dowozi (darmowy) autobus mknący wprost pod
samą twierdzę po eleganckim moście. Jednak jak wieszczą naukowcy,
w przyszłości nie będzie to możliwe- jeśli poziom wód w morzach
i oceanach będzie się nadal podnosił, na Mont Saint Michel trzeba
będzie przeprawiać się statkiem.
Nie miałyśmy zbyt wiele
czasu na zwiedzanie. Jednak to, co udało się zobaczyć wystarczyło,
by zakochać się w tym wodnym opactwie bez reszty.
Tylko jedno spojrzenie na
okolicę, gdy wśród starych, szepczących murów wspinałyśmy się
na szczyt góry – i voilà! Serce moje sprzedane i wyrwane przez
przepiękne krajobrazy, jakich nie widziałam nigdy wcześniej w
swoim życiu. Jeśli tak ma wyglądać miłość- mogę zakochiwać
się codziennie, bez wyrzutów sumienia!:)
Gdy przechadzałyśmy się pustymi
komnatami klasztoru, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że.. czas
się tutaj zatrzymał. Oczami wyobraźni widziałam mnichów
pokutujących w zacienionych salach, szukających rozgrzeszenia u
gniewnego Stwórcy. Niemalże sama siadałam w ciemnym kącie, aby
poszukać łaski u Pana i czekać na cud, modląc się o boskie
objawienie :).
Kojarzy mi się z Mulan :) |
Samo opactwo tworzy coś
w rodzaju małego, odrębnego światka, odpornego na wpływy z
zewnątrz. Uliczki przypominają mi te z Carcassonne, o którym
pisałam Wam dawno temu (tutaj). Te same mury, ten sam klimat.
Różnice są dwie- po pierwsze, mniej turystów. (choć wciąż
sporo- udało spotkać się Polaków- będziesz na końcu
świata, a i tak trafisz na naszych- jesteśmy wszędzie!).
Po drugie- na szczęście oszczędzono opactwu budek z kebabami, chociaż bez komerchy i tak się nie obeszło (nie krytykuję, wiem że ludzie z tego żyją; tam gdzie są turyści, tam jest chęć zarobku).
Dlatego- nie narzekamy! :)
Dzięki temu mam przepiękną kartkę która codziennie rano, zerkając na mnie ze ściany, nie
daje mi zapomnieć o majestatycznym opactwie:).
Ogromny cień opactwa |
Zachwycając się zachodem Słońca nie zauważyłam miny Walczusia, która nie była zbyt radosna. Zachodzi Słońce – rzekł Walczuś patrząc na mnie dobitnym wzrokiem. Och, faktycznie- odpowiedziała błędnym głosem Natka.
Śmiejemy się, że gdy jeździmy na stopa, nasz dzień rządzi się nieco innymi prawami- słońce znikające za horyzontem to nie kumpel krzyczący do Ciebie- wieczór, czas iść na imprezę!, a raczej znak ostrzegawczy- robi się ciemno, jesteś w polu- jak niby złapiesz stopa?
Gdy
dobrnęłyśmy do szatni z bagażami, zobaczyłyśmy że …
nieopodal stoi autobus jadący do Rennes, które było kolejnym celem naszej
wędrówki i gdzie miałyśmy być tego
wieczoru. Oddalone o około 70 kilometrów od Mont-Saint Michel
Rennes, nie wydawało się być problematycznym celem, dlatego
w planie był dojazd na stopa.
Jednak gdy zobaczyłyśmy stojący
autobus, coś nas tknęło. Jedziemy! Biegiem
do szatni po bagaże! Jak się pewnie domyślacie, gdy
wyszłyśmy z budynku, autobusu już nie było :).
No
to idziemy szukać miejsca do łapania, trzymając zapobiegawczo za
plecami tabliczkę z nazwą miejscowości. Ludzie wyjeżdżają z
parkingu, patrzą się na nas jak na UFO- nikt jednak nie jest chętny
do integracji, a może nie jedzie w naszą stronę? :)
Gdy
stanęłyśmy na wyjazdówce w kierunku Rennes, pomyślałam sobie,
że... chyba utkniemy w polu. Bo faktycznie w polu stałyśmy. Po
upale nie zostało ni jednego ciepłego promyka, słońce poszło
spać- ciemno, zimno- czyżby czekał nas nocleg u stóp klasztoru ?
Gdzie jedziecie,
dziewczyny? Jeżeli do Rennes, możecie zabrać się z nami.
Nieopodal mamy zaparkowany samochód– dziarsko
rzuciła do nas Francuzka w średnim wieku, przechodząca tuż obok z
jak się później okazało, synem i przyjaciółką.
Nie wierzyłam w nasze szczęście. Nawet nie zdążył zmarznąć mi
nos :)!
Nasi
towarzysze okazali się być bardzo sympatycznymi ludźmi. Francuzka zaś miłą kobietą z... polskimi korzeniami, której babcia mieszka
w Polsce. Podróż minęła bardzo przyjemnie- nasi kompani
wracali właśnie z Mont-Saint Michel, gdzie siedemnastolatek,
solenizant (syn Francuzki) dopiero co dzięki mamie spełnił swoje
marzenie- prezentem bowiem był... lot helikopterem! Odlot!
(dosłownie :)).
Francuzka
podwiozła nas pod samo mieszkanie Michell- naszej couchserfingowej hostki, która z uśmiechem powitała nas u drzwi
swego domu :). O Michell, dziewczynie pochodzącej z Tajwanu , o
Rennes i powrocie do Bordeaux, opowiem Wam jednak w kolejnym poście
:).
0 komentarze:
Prześlij komentarz