Mimo że większość najpiękniejszych miejsc Marsylii zobaczycie poruszając się wokół Vieux Port, to oferuje ona tyle różnych atrakcji, że każdy znajdzie tutaj coś dla siebie.
Gdy już spotkałyśmy się z Michaelem i poznaliśmy się
lepiej, rozmawiając przy pysznych lodach, wspólnie ruszyliśmy na
zwiedzanie drugiej strony portu- przeciwnej do tej, w której
znajduje się klasztor St. Victor, o którym wspominałam tu.
Michael, zgodnie z zasadą że: im dłużej mieszkasz w danym
mieście tym mniej o nim wiesz, nie był zapalonym
przewodnikiem- zdarzyło się, że niektóre miejsca zobaczył tylko dlatego, że my chciałyśmy je odwiedzić.
Był jednak świetnym
towarzyszem w zwiedzaniu- jego obecność zmuszała nas do myślenia
po francusku, mówienia, mówienia, i jeszcze raz- mówienia, co
często wydaje się być nie lada wyzwaniem- bo o ile z codziennym dogadaniem
się nie mamy większego problemu, to wyrażanie wszystkich swoich myśli po
francusku i dyskutowanie na różne tematy nie jest już takie
proste. Na szczęście Michael okazał się być bardzo cierpliwym, wyrozumiałym facetem i co najważniejsze- chyba rozumiał w większości to, co chciałyśmy mu przekazać, więc komunikacja przebiegała bez większych problemów.
Przechadzając się po uliczkach tego
klimatycznego miejsca można poznać zupełnie inne oblicze Marsylii
niż w samym centrum portu- jest tu spokojnie, a w bocznych uliczkach
toczy się normalne, codzienne życie- ludzie siedzą rozmawiając na
schodach, tłoczą się wśród małych kawiarenek aby napić się
kawy, wokół widać bawiące się tuż pod oknami swoich domów
dzieci.
Vielle Charite - barokowa kaplica |
Charakterystyczne dla tej dzielnicy arkady |
Po spokojnym spacerze wąskimi uliczkami starej Marsylii
ruszyliśmy pod górę, aby przyjrzeć się z bliska Cathedrale de la
Major, którą mogliście zobaczyć już w poprzednim poście z nieco innej perspektywy.
Katedra powstała w drugiej połowie XIX wieku na polecenie
Napoleona, zbudowana została w stylu neobizantyjskim. Ku naszemu
rozczarowaniu była jednak zamknięta i mogliśmy podziwiać ją
jedynie z zewnątrz.
Cathedrale de la Major- zwróćcie uwagę na charakterystyczny, zebrowy wzór! |
Spokojnym krokiem ruszyliśmy w kierunku Muzeum
Cywilizacji Europy i Morza Śródziemnego (MuCEM), do którego
zamierzałyśmy wybrać się kolejnego dnia. Po zobaczeniu fortu św.
Mikołaja i św. Jana, udaliśmy się w długi spacer w przeciwną
stronę portu- Michael chyba z uprzejmości dotrzymał nam
towarzystwa, bo był to spory kawałek drogi! Uwieńczeniem naszej
wędrówki był spacer ogrodami i podziwianie zachodu słońca zza Palais du Pharo.
Widok na miasto z Palais du Pharo |
Aby wynagrodzić sobie
długi, aczkolwiek przyjemny spacer, wieczór spędziliśmy w jednym
z tutejszych barów, poznając lepiej naszego hosta. Michael okazał
się być człowiekiem takim, jakim wydawał mi się być po
pierwszej rozmowie- miłym, taktowanym, a jednocześnie-
interesującym, mającym swoje zdanie na każdy temat, tolerancyjnym
nie oceniającym negatywnie za inne poglądy. Dopełnieniem tego dnia
była wspólna kolacja i spacer po marsylskiej, okropnie zimnej nocą, plaży.
Niedzielne zwiedzanie rozpoczęłyśmy
od wspięcia się na wzgórze La Garde, aby móc podziwiać już z bliska, wznoszącą się dumnie nad miastem bazylikę Notre Dame.
Notre Dame de la Garde |
Bazylika Notre - Dame jest położona na ponad 160 metrowym wzgórzu. Niegdyś stanowiła punkt odniesienia dla statków wpływających do Starego Portu.
Niezwykle bogate zdobienia sklepienia bazyliki |
W bazylice odbywała się akurat msza święta- nie przeszkadzało to jednak tłumowi turystów (okropnemu zresztą, ale niestety ja także się do niego zaliczałam) w robieniu zdjęć i tłoczeniu się bezmyślnie przy wejściu do bazyliki. Jak ja nie lubię takich tłumów! Najgorsze jest to, że sama jestem ich częścią - to jeszcze bardziej sprawia, że na wzdrygam się na samą myśl o tym,jak bardzo nie pasują one do tego typu miejsc.
Zwróćcie uwagę na charakterystyczne dla francuskich południowych kościołów porozwieszane statki w głównej części świątyni |
Widok na miasto ze wzgórza de la Garde |
Miałyśmy szczęście, bo tej niedzieli wstęp do muzeum był bezpłatny.
Na dziedzińcu spotkałyśmy pracującą w muzeum Polkę- bardzo sympatyczną dziewczynę, mieszkającą w Marsylii od ponad dziesięciu lat(przygoda z Francją zaczęła się u niej od Erasmusa- więc Walczuś- jest dla nas jeszcze nadzieja na zostanie we Francji!), która podpowiedziała nam, od czego najlepiej zacząć zwiedzanie i jak zwiedzać, aby się nie zgubić (co chyba dla nas jest najcenniejszą wskazówką;)).
Już sam gmach muzeum jest zaskakujący - mieści się ono bowiem w ażurowym budynku , który według mnie ze względu na swoją oryginalność zaskakuje na podziw i zwrócenie uwagi. Inspiracją dla takiego wyglądu muzeum były arabskie maszarabije- ażurowe, drewniane przesłony okienne.
Muzeum to zostało otwarte w połowie 2013- jest więc to miejsce nowe, a co za tym idzie- nowoczesne. Jego misją jest
podkreślenie prawdziwej tożsamości Marsylii – miasta francuskiego, ale przesiąkniętego także wpływem innych kultur i religii. Marsylia- Europejska Stolica Kultury w 2013 roku, musiała sprostać kulturowej roli, którą niejako narzuciła jej Europa. Dla mnie to taka nowa, inna Francja, której nie widziałam podczas dotychczasowych podróży. Muzeum łączy w sobie wiele wątków składających się na wspólną
historię krajów i narodów śródziemnomorskich.
Już nawet nie chodzi o same kolekcje- położenie muzeum jest dla mnie niesamowite.
Długi na 115 metrów mostek dosłownie przebija fort i wychodzi z
drugiej strony, wiążąc w ten sposób muzeum ze starą Marsylią, tworząc trasę spacerową, atrakcyjną nawet dla niezainteresowanych eksponatami turystów.
Jeżeli zaś chodzi o wnętrze muzeum - ekspozycje są niesamowite. Gdy poruszacie się po terenie muzeum oglądając kolejne wystawy wśród ciężkich, starych murów fortu, trudno wyzbyć się poczucia podwójnego spełnienia- kulturalnego- bo wystawy w muzeum są bardzo ciekawe, o ile ktoś jest w stanie wytknąć swój nos poza własny, mały światek i spełnienia typowo podróżniczego- bo kulturowe wrażenia przesiąkają was w przepięknym otoczeniu architektonicznym starej Marsylii. Przeszłość miesza się tu z przyszłością- jak dla mnie jest to świetne połączenie.
Zaś sama historia morza śródziemnego i cywilizacji europejskiej została opowiedziana w tak ciekawy sposób, że w muzeum można spędzić cały dzień, nie nudząc się wcale! Bardzo lubię muzea interaktywne- które oprócz tego, że posiadają ciekawe eksponaty, potrafią wejść w dialog z odbiorcą poprzez wykorzystanie nowoczesnych technologii- dźwięku, obrazu, wirtualnego świata. Znajdziecie tutaj historię ludów morza śródziemnego, historię największych religii świata, historię prawa, początków architektonicznych Rzymu i wiele innych. Nie pozostaje wam nic innego, jak po prostu odwiedzić muzeum, gdy będziecie w Marsylii- jest to wasz punkt obowiązkowy!:)
Akcenty rzymskie |
A to wszystko do zjedzenia- bo stworzone z chleba! |
Historia trzech największych religii - chrześcijaństwa, judaizmu i islamu, opowiedziana w formie bajki- nie tylko dla dzieci! |
Koran |
Sala z historią prawa- żeby nie było, że podczas wyjazdów zaniedbujemy studia! |
Gilotyna- Rewolucja Francuska |
Po wyjściu z muzeum udało nam się zobaczyć wnętrze Cathedrale de la
Major -tego dnia katedra była bowiem otwarta. Wrażenia? Zdziwienie połączone z rozczarowaniem- tak majestatyczna z zewnątrz konstrukcja, w środku okazała się być dla mnie mieszaniną chaosu, niezrozumiałych połączeń - dawno nie widziałyśmy dziwniejszego wnętrza świątyni ( nie widać tego na zdjęciu, bo przedstawia ołtarz główny- uwierzcie mi jednak na słowo, cała reszta to kompletny chaos)
Cathedrale de la Major |
Wieczór spędziłyśmy w porcie, napawając się kładącym się do snu słońcem i żegnając się z Marsylią, mając przed sobą perspektywę długiej, poniedziałkowej podróży.
Przejażdżka TGV? Tylko w marzeniach! |
W poniedziałek rano, jak zwykle uprzejmy Michael, podwiózł nas pod dworzec, z którego miałyśmy niemalże kilka kroków do wylotówki w stronę Tuluzy. Po pożegnaniu z naszym hostem, ruszyłyśmy na dworzec, aby doładować sobie siły kawą, ufając, że jeszcze tego samego dnia znajdziemy się w swoich łóżkach w Bordeaux.
Stając na wyjazdówce w kierunku Tuluzy, jeszcze nie wiedziałyśmy, co nas czeka. Ale od początku.
Po raz pierwszy natknęłyśmy się na takie typowo autostopowe miejsce- nie tylko my miałyśmy więc problem z wyjazdem z Marsylii! Pocieszające? Pewnie! Don't give up! |
Pierwszy kierowca, który ukrócił nasze męczarnie- miły Pan ze staruszką, która okazała się mieć pochodzenie polskie i od której na pożegnanie usłyszałyśmy polskie Do widzenia!
Oddaliłyśmy się jakieś 50 kilometrów od Marsylii. Zawsze to bliżej do celu! Pożegnałyśmy się z chłopakiem autostopowiczem ( na transport załapaliśmy się we trójkę) i ruszyłyśmy w dalszą podróż- po krótkim czasie, w kierunku Montpellier, zabrał nas młody chłopak, student z Marsylii, jadący do Nimes. Godzina 15- do Bordeaux jeszcze tak daleko... Ale nie tracimy nadziei! Kolejny stop- dwójka przyjaciół, chłopak i dziewczyna, pracujący w Zarze (dziwiący się, że w Polsce także są sklepy Zary), podwieźli nas kolejne 50 kilometrów. Gdy minęłyśmy Montpellier- naszym celem stała się Tuluza. Miejscówka okropna do stopowania- duży ruch, niebezpiecznie, brak miejsca do zatrzymania się- ale gdy się nie ma tego, co się lubi, lubi się to, co się ma! Pocieszył mnie widok trzech dziewczyn, autostopowiczek, które spotkałyśmy na trasie. Nie jesteśmy same! Miejsce okropne- ale o dziwo zatrzymały się dwie eleganckie Francuzki, które jechały wprost do Tuluzy. Bardzo szczęśliwe i zaskoczone (taki typ ludzi, że naprawdę nie podejrzewałabym, że zechcą zabrać autostopowiczy), powędrowałyśmy z nimi niemalże do samej Tuluzy, a ja odzyskałam wiarę, że jednak dotrzemy tego wieczora do Bordeaux i jest szansa na nocleg we własnym łóżku. Wtedy jednak nie wiedziałam, jak bardzo się pomyliłam. Francuzki wysadziły nas na stacji benzynowej, kilkanaście kilometrów przed Tuluzą. Byłyśmy ugotowane. Godzina do zapadnięcia zmroku - do Bordeaux około 250 kilometrów, miejsce- tragiczne. I nasze wybory- nieprzemyślane, najgorsze z możliwych.
W tym momencie rozpoczyna się czarna seria, której nie opiszę Wam ze szczegółami. Wspomnę tylko, że kolejne 12 godzin były godzinami wielu pierwszych razów- jakkolwiek dziwnie to brzmi.
W tym momencie rozpoczyna się czarna seria, której nie opiszę Wam ze szczegółami. Wspomnę tylko, że kolejne 12 godzin były godzinami wielu pierwszych razów- jakkolwiek dziwnie to brzmi.
Pierwszy raz strachu, którego nigdy jeszcze nie czułam, pierwszy niemiły kontakt z francuskimi służbami- niestety nie jednorazowy, stopik radiowozem, pierwsze utknięcie na trasie i nieplanowany nocleg w Tuluzie, w miejscu, którego nie można nazwać normalnym. I jak zwykle- więcej szczęścia niż rozumu. Pozytywny akcent- przesympatyczny strażnik, który nie pytając o nic, dał nam w prezencie możliwość noclegu w miarę bezpiecznym i ciepłym miejscu. Poziom abstrakcji- najwyższy z możliwych, Murzyn z obrączką na palcu, kładący się do spania na samym środku dworca, proponujący Ci małżeństwo - pourquoi pas? Amis gare de Toulouse!
Wykończone, niewyspane, we wtorek rano ruszyłyśmy w poszukiwaniu stopa do Bordeaux. Udało się i mały kawałek podwiozła nas młoda, sympatyczna Francuzka. Jednak i tego dnia miałyśmy niesamowitego pecha- mimo że myślałam, że może być już tylko lepiej. Po raz kolejny - służby o poranku, żeby nie było nudno! I stop, gdzie raz pierwszy moja intuicja od samego początku podróży tak bardzo krzyczała: Natychmiast uciekaj!
Udało się i tym razem, ale.. wcale nie musiało. Wyczerpane wylądowałyśmy na środku wiejskiej drogi, wydawałoby się- prowadzącej donikąd. Zlitował się nad nami miły Francuz (sam nieraz stopował), podwiózł w dobre miejsce i szczęście w końcu do nas wróciło. Spotkałyśmy Steph'a, sympatycznego kierowcę w średnim wieku, tak pozytywnie zakręconego człowieka, dawno nie spotkałam! Mimo że nie jechał bezpośrednio do Bordeaux zaproponował, że nadrobi dla nas kilometrów, bo urzekłyśmy go i tak miłych dziewczyn dawno nie spotkał. Podróż do Bordeaux minęła nam w śmiechu, żartach i młodzieżowej muzyce, bo Steph mimo że młodzieńcze lata już dawno miał za sobą, był człowiekiem młodym duchem- wyobraźcie sobie opalonego, starszego faceta w różowej koszulce uwielbiającego słuchać najnowszych hitów, jednocześnie charakteryzującego się niezwykłą uprzejmością i prostodusznością- taki właśnie był Steph. Przywrócił mi trochę wiarę w autostopa, którego na tamtą chwilę miałam dość. Gdy z ponad 15 godzinnym opóźnieniem dotarłyśmy do Bordeaux, jedyną rzeczą na która miałam ochotę był sen :).
Wtedy zrozumiałam, że nie zawsze musi być tak, jak ja sobie to zaplanuję. Że czasami trzeba mieć trochę pokory i ... rozsądku. Że nie zawsze będziemy miały szczęście. Wzbogacone nowymi doświadczeniami, postanowiłyśmy wyciągnąć z nich wnioski i nauczyć się na własnych błędach - co chyba nam się udało, bo od tamtej pory, mimo że ze szczęściem bywało różnie, to jednak aż tak skrajne sytuacje już nas nie spotkały.
P.S- Uff, dobrnęłam do końca. Tekst długi, może nie do przebrnięcia- ale obiecałam sobie i Walczusiowi utrwalać wszystko, aby móc pocieszać się tym, co przeżyłyśmy we Francji, gdy już wrócimy do Polski, do podatków i innych takich ciężkich prawnych spraw.
Wczoraj wróciłyśmy z Paryża. Paryżem i całą resztą na pewno podzielę się z Wami niebawem- chciałam jednak na świeżo napisać, że tak świetnego tygodnia nie miałam chyba nigdy wcześniej w swoim życiu. Zakochana w Paryżu- po raz drugi, bardziej intensywny, bardziej niesamowity. Mnóstwo wspaniałych ludzi, historii, uprzejmości- i jak tu nie kochać naszych wyjazdów, skoro tyle piękna nas spotyka?
Wzbogacona o kolejne nowe historie i wspomnienia, zabieram się do pracy- stos nauki czeka i traci do mnie cierpliwość, groźnie kiwając palcem.
Do następnego napisania, kochani!
2 komentarze:
Śmiałam się czytając koniec notki, nasza czarna seria była sporą lekcją, ale teraz jest zabawnym wspomnieniem! I zawsze odczuwam nostalgię czytając Twoje notki(bo są one ze sporym opóźnieniem...), a teraz po naszym świetnym weekendzie mam jeszcze większą ochotę na reflechir...
Czekam na zdjęcia z Paryża :)
Prześlij komentarz