http://tnij.at/zrodlo |
Dźwigająca na swoich plecach ponad 2600 letnią
historię, Marsylia jest miastem niezwykłym. Chyba każdy z Was
chociaż raz w życiu o niej słyszał („Marsylianka”?). Położona
w południowej Francji jest drugim co do wielkości miastem w kraju.
Usytuowana na skrzyżowaniu europejskich szlaków, stolica regionu
Prowansja-Alpy-Lazurowe Wybrzeże, każdego roku przyciąga miliony
turystów. Swoje znaczenie zawdzięcza wspaniałemu portowi. Jej
położenie sprawia, że to właśnie tutaj możecie poczuć się
mało francusko, a niesamowicie orientalnie- spotkacie tutaj ludzi o
różnych rasach, narodowościach i religiach. Od południa i zachodu
miasto oblewają wody Morza Śródziemnego.
W pobliżu znajdują się przepiękne, górskie masywy, a także wybrzeże Riwiery Francuskiej.
Jak wobec tych wszystkich wspaniałości, moje stópki miały tu nie
zawitać?
Pamiętam, że gdy przyjechałyśmy do
Bordeaux po raz pierwszy i zaczęłyśmy planować nasze „traski”,
Marsylia na mapie wydawała mi się być ... blisko (jak chyba wszystkie
miasta we Francji- no, może poza wschodnią granicą). Ale to jednak
.. 645 kilometrów od Bordeaux!
Na jakiś czas porzuciłyśmy więc
marzenie o Marseille i zajęłyśmy się tym, co mieliście już
okazję przeczytać i pooglądać. Pomysł jednak wrócił - jak to
często z nami bywa - dość spontanicznie. Z San Sebastian i
Biarritz wróciłyśmy w niedzielę, a we wtorek pomyślałyśmy, że
ostatni raz będziemy miały wolne piątkowe popołudnie, które od
przyszłego tygodnia miały wypełniać nam TD (Travaux dirigés - coś na kształt naszych ćwiczeń na uczelni- niech
to licho, ale jakieś trzy tygodnie zajęło mi rozszyfrowanie tego
skrótu!). Dlaczego by więc nie zaryzykować i nie skoczyć do
Marsylii, chociażby po mydło? (Nie, żeby Bordeaux cierpiało na
deficyt mydła- ale to nie to samo, co słynne marsylskie mydło! klik).
Mimo że mydła z Marsylii nie przywiozłyśmy, to przeżyłyśmy
ją tak intensywnie, że raczej łatwo o niej nie zapomnimy. Ale zacznijmy od
początku!
W piątek rano skoczyłyśmy na zajęcia z francuskiego, później na obiad ( = dużo sił na stopika) i w drogę!
I tutaj zaczęły się pierwsze
komplikacje. Na wyjazdówkę w stronę Tuluzy
(Tuluza-Montpellier-Marsylia- taki był plan trasy) trafiłyśmy około
… 13:30. Zauważcie, że przy tylu kilometrach do pokonania z
założeniem, że chciałyśmy dotrzeć do miasta przed zmrokiem
(czyli przed godziną dwudziestą- perspektywa łapania stopa po ciemku jakoś nas nie
kręciła) – wizja wydawała się być dość.. optymistyczną,
nawet jak na moją naiwną głowę.
To jednak stop, a nie prywatny
samochód - i 645 kilometrów do przemierzenia. Zabawne, że wpadłyśmy na to
dopiero gdy szukałyśmy wylotówki na Tuluzę (co z tego, że
jechałyśmy już z tego miejsca do Carcassonne- trip bez zgubienia
się tuż po wyjściu z akademika, tripem straconym!). Wędrując w
stronę wylotówki, już wiedziałam, że: a) będzie ciężko i to co robię jest
po prostu.. głupie ; b) wrócimy grzecznie do
akademika i tak skończy się nasza przygoda z Marsylią - spędzimy leniwy weekend w Bordeaux, a ja zaś będę
marudzić Natalii, jaka to jestem nieszczęśliwa, że nigdzie nie
pojechałyśmy.
Z dwojga złego- wolałam to pierwsze,
ale mój głos rozsądku- Walczuś (chwała jej za to!), uświadomiła
mi, że jeśli nie złapiemy stopa po upływie dziesięciu minut, to
wracamy do Villagu. I voilà! Nie minęło pięć minut, a
zatrzymało się luksusowe autko, z eleganckim Francuzem na pokładzie,
który jechał wprost do.. Tuluzy. Stop marzenie ! Nie zastanawiając
się już dłużej, wsiadłyśmy do środka i kolejne dwie godziny (muszę przyznać, zawrotnej prędkości) minęły nam w towarzystwie
nie jak początkowo myślałam – wyrachowanego bogacza, ale sympatycznego faceta, rodowitego.. Marsylczyka. Czyli
nie dość, że trafił nam się całkiem dobry transport, to jeszcze
przewodnik, który doradził nam, na co warto zwrócić uwagę przy
zwiedzaniu miasta. Czyżby szczęście znowu się do nas uśmiechało?
Kierowca wysadził nas tuż przed
Tuluzą, na kolejnego czekałyśmy około dziesięciu minut. Do
Narbonne zabrał nas fantastyczny muzyk, pan w średnim
wieku pochodzący z Chile, mieszkający we Francji na stałe od
kilkunastu lat. Facet- chodząca muzyka, grający na wielu
instrumentach i śpiewający-przyznam, całkiem nieźle, okazał się
być jednym z sympatyczniejszych ludzi, którzy pomógł nam
przybliżyć się do celu. To podczas tej podróży udało mi się
jeszcze raz zobaczyć Carcassonne- przez szybę samochodu, ale
wrażenie było prawie takie same jak wtedy, gdy po raz pierwszy
stałam pod jego murami!:)
Wysiadłyśmy w Narbonne i straciłyśmy
tutaj cenną godzinę... na nic. Jak to się stało? Nie pytajcie. To
przez naszą głupotę, niestety. Ale mamy czas! 256 kilometrów do Marsylii,
godzina 17:15...
Stop.
Udało się! Do Montpellier zabrała nas młoda
Francuzka i wysadziła w całkiem dobrym miejscu, tylko że... Było
już po dziewiętnastej, zaczęło robić się ciemno, chłodno, a do celu
pozostało jeszcze około.. 170 kilometrów. Przyznam, że gdy
widziałam kładące się do snu słońce, poczułam ukłucie
lekkiego zaniepokojenia.
Najwidoczniej zaniepokojenie poczuł też na
oko trzydziestopięcioletni Francuz, który z ojcowską troską
podwiózł nas spory kawałek co chwilę powtarzając, żebyśmy były
ostrożne i wykonując telefony do znajomych, by zapytać o
najlepsze miejsce, w którym powinien nas wysadzić. Ciemno, zimno-
czekamy na cud. Czy jest nim samochód wypełniony krzykliwymi
facetami? Raczej nie. Czekamy więc dalej. Powściągliwość się
opłaca- cud nadszedł- w kierunku Marsylii wędrowałyśmy z Camille
i Alice, które tak się zaangażowały w naszą historię, że
zaprosiły nas na imprezę ze swoimi znajomymi i rodziną, gdzie
spędziłyśmy kolejne pół nocy, czekając na Michael'a- naszego
hosta z Marsylii. Zawsze będę pod wrażeniem uprzejmości, która
mnie tu spotkała. Alice i Camille okazały się być szalonymi,
niezwykle sympatycznymi dziewczynami, a ich znajomi- bardzo otwarci
na niespodziewanych gości! To tutaj zasmakowałyśmy Pastis - alkoholowy przysmak tego regionu, który jednak mi nie przypadł do gustu.
Po kilku godzinach pożegnałyśmy się z naszymi gospodarzami, aby spotkać się z Michaelem. Michael- miły, młody facet, jednak zupełnie inny, niż ten. którego sobie
wyobrażałyśmy mając przed oczami profil z couchserfingu i
wcześniejszą wymianę wiadomości. Z racji tego, że gdy się
spotkaliśmy, było już bardzo późno, po przyjeździe do Marsylii
nie rozmawialiśmy zbyt długo- cała nasza trójka była bowiem
zmęczona – my po ciężkim dniu i podróży, a Michael po pracy i
imprezie. Jednak od razu zauważyłam, że jest to typ raczej
spokojnego faceta- jednocześnie serdecznego i ujmującego swoją
prostodusznością . Czułam, że to będzie dobry weekend.
Pierwszy dzień w Marsylii – na
celowniku: Vieux Port! Gdy rano wylądowałyśmy w centrum Marsylii,
pomyślałam sobie: ot, takie sobie, zwykłe, duże miasto! Ale gdy
znalazłyśmy się w porcie, przestałam dziwić się dlaczego
Marsylia uważana jest powszechnie za wrota Morza Śródziemnego.
Historia Starego Portu jest rzeczywiście bardzo … stara! :)
Port liczy sobie 2600 lat. Dziś jest przede wszystkim przystanią dla kutrów rybackich. To tutaj, wokół portu, kumuluje się życie turystyczne i kulturalne Marsylii. Wędrując wokół portu, możecie zobaczyć wszystkie najważniejsze zabytki tego miasta. Jest on najlepszym punktem wyjściowym do zwiedzania. Niezwykle barwna i interesująca jest również stara dzielnica portowa, pełna tawern i barów serwujących lokalne morskie przysmaki ( dla „smakoszy” znajdzie się tu także MacDonald- i to nie jeden!)
Ze starego portu
można również popłynąć promem na wyspę If, najmniejszą wyspę
archipelagu Frioul, oddaloną od niego o 3,5 kilometra- z tej opcji
skorzystałyśmy i odkrywanie Marsylii zaczęłyśmy chyba od jej
najlepszej strony- od podziwiania imponującego Lazurowego Wybrzeża.
Nasz morski "stop" z kapitanem, który nie wie, gdzie leży Bordeaux! |
Główną atrakcją Wyspy jest szesnastowieczny zamek Château
d’If. Zamek przez długie lata pełnił funkcję
niedostępnego więzienia, rozsławionego przez powieść "Hrabia
Monte Christo" A. Dumasa. Więzienie służyło głównie
więźniom politycznym i religijnym.
Wrażenia ze zwiedzania- bardzo dobre! W zamku spotkałyśmy kilka sympatycznych Polek z Erasmusa z Montpellier- nawet nie mogę stęsknić się za Polską, bo Polaków można spotkać dosłownie wszędzie! :)
Zamek zaś sam w sobie bardzo urzekający, a widoki z
twierdzy-niesamowite. Sami zobaczcie.
Gdy wróciłyśmy do Portu ( pomyliłyśmy statki- wróciłyśmy konkurencyjnym przewoźnikiem, który robił dłuższą trasę- czyli darmowy stopik - dlaczego nie?!), mając około godziny do spotkania z
Michaelem, z którym miałyśmy spędzić popołudnie, postanowiłyśmy
wybrać się do opactwa Saint Victor, które okazało się być ciężką,
według mnie- dość mroczną budowlą, jednak ze wspaniałym
widokiem na miasto.
Kiedy nacieszyłyśmy się pierwszym
spotkaniem z Marsylią, a Walczuś zrobił mi pierwsze we Francji,
udane skaczące zdjęcie (to, które widzieliście z Arcachon nie
bardzo chyba można uznać za skaczące:)), wróciłyśmy do centrum
portu, gdzie czekał na nas Michael, z którym miałyśmy wyruszyć
na dalsze odkrywanie Marsylii.
O tym jednak opowiem Wam w następnym poście- z uwagi na to, że
jest już po drugiej, a ja muszę wstać o szóstej- rozsądnie
byłoby położyć się spać, chociaż na chwilę. Jak zwykle – wszystko
na ostatnią chwilę - chciałam jednak
choć trochę dotrzymać obietnicy i opowiedzieć Wam przed wyjazdem co nieco o Marsylii .
Do pokonania mamy prawie 600 kilometrów. Trzymajcie kciuki, aby
Paryż przywitał nas tak szybko, jak to tylko jest możliwe.
Wracamy w następny poniedziałek.
2 komentarze:
Boziuniu jakie piękne widoki!
Marsylia <3 I w punkcie kulminacyjnym ucieta notka...wiesz jak trzymac w napieciu!
Prześlij komentarz