Bienvenue en Pologne! Czyli warszawski chłód i marokański ogień :)

środa, 6 maja 2015

Dla wielu ciapuch, Arab, terrorysta. Dla mnie po prostu.. Ali. Marokańczyk. Przyjazna dusza, która nierozerwalnie kojarzy się z pobytem we Francji. Zawsze uśmiechnięty, chętny do pomocy, poprawiający humor. Mimo że poznałyśmy go pod koniec naszego Erasmusa, stał się on jedną z jaśniejszych jego postaci. Nic więc dziwnego, że żegnaliśmy się ze smutkiem, licząc na to, że jeszcze się spotkamy.

Ali obiecał, że odwiedzi nas w Polsce. Kiedy napisał mi, że nie przyjedzie w październiku, tak jak się umawialiśmy, byłam smutna. Jednak gdy po chwili z rozbrajającą szczerością dodał, że przylatuje w kwietniu i że ma kupione bilety – byłam przeszczęśliwa! Przyznam jednak, że w jego przyjazd uwierzyłam dopiero, gdy zobaczyłam go na peronie warszawskiego dworca. Po pierwsze, wydawało mi się to całkiem sporą abstrakcją. Po drugie- po drodze pojawiło się kilka formalnych komplikacji, przez które nasz przyjaciel mógł nie odwiedzić nas w planowanym terminie. Gdy potwierdził swój przyjazd, postanowiłyśmy, że spędzimy ten czas w Warszawie – pokażemy mu Polskę przez pryzmat stolicy, czyli w miejscu, które najbardziej się z nią kojarzy.

Do Warszawy pojechałyśmy na stopa. Bardzo cieszyłam się na tę podróż- słońce, ciepło, delikatny, letni zapach wiosny – i w tym wszystkim ja z Walczusiem, niezastąpionym stopowym kompanem, nieśmiało wystawiające kciuk na wylotówce ze Szczecina. W końcu wspólny trip! Nawet nierozsądne zabalowanie poprzedniej nocy i związane z nim niewyspanie, nie mogło popsuć tej chwili! Ani nawet pan, który widząc mnie z ogromnym plecakiem, zapytał czy uciekamy z domu i czy oby na pewno jesteśmy pełnoletnie ;).
Do Warszawki jadę!

Podróż poszła gładko i bezproblemowo - do stolicy ze Szczecina dotarłyśmy łapiąc zaledwie dwa stopy, przejazd zajął nam około sześciu godzin. Pogoda była piękna, ludzie jak w większości przypadków- przesympatyczni. Pierwszy stop- zapaleni rowerzyści, którzy podwieźli nas o jakieś 120km dalej, niż zamierzali. Podczas drugiego stopa poznałyśmy bardzo miłego faceta- fizyka, który spędził rok w Bordeaux. Wspólnych tematów było sporo, facet ciekawy i błyskotliwy- poopowiadał nam trochę o swojej pracy , kulinarnej pasji i podróżniczym życiu. Były stopowicz, podróżnik pasjonat. Masa nowych inspiracji i kolejne pytania, na które wciąż brak odpowiedzi.

W Warszawie ciepło, letnio, fantastycznie. Bajka jednak nie mogła trwać zbyt długo. Gdy zmęczone dotarłyśmy na drugi koniec miasta, by zakwaterować się w umówionym wcześniej pensjonacie, zostawić rzeczy i pojechać po Alego na dworzec, okazało się, że o noclegu możemy zapomnieć, bo właścicielka rzekomo nie dostała wpłaconej przeze mnie zaliczki. 

Dwie godziny do przyjazdu naszego gościa, brak perspektyw na nocleg- jak znaleźć spanie w normalnej cenie w tak krótkim czasie, podczas weekendu, gdy tańsze hostele są przepełnione? Nie przejęłabym się tak mocno tym faktem, gdyby chodziło tylko o mnie- ogarnęłoby się jakiś couchserfing albo dworzec. Przyjeżdżał jednak Ali, który nie jest  raczej typem swobodnie kimającym na podłodze u obcych ludzi.

Zawsze trafiają nam się takie historie. Na szczęście, przyciągamy też dobrych ludzi- i tak było tym razem. Przed samym pensjonatem spotkałyśmy pana w średnim wieku, Ukraińca mieszkającego od lat w Polsce, którzy także szukał pensjonatu do wynajęcia, jednak na późniejszy okres. Tak się przejął naszą historią, że odwiedził z nami kilka potencjalnych miejsc noclegowych. Bezskutecznie-pokoje pełne. Zbliżał się czas przyjazdu Alego, dlatego pan pojechał z nami na dworzec, żebyśmy nie traciły czasu na gubienie się. W międzyczasie podał nam numery do potencjalnych hosteli, w których mogłybyśmy znaleźć tani nocleg. Obdzwoniłyśmy sporo miejsc, ale na szczęście, udało się! Gdy przyjechał Ali, a my latałyśmy jak szalone z jednego peronu na drugi, bo nie wiedziałyśmy, na którym dokładnie wysiądzie nasz przyjaciel, gdy wrzeszczałam jak wariatka do obcego faceta, myląc go z naszym Marokiem- Ukrainiec z rozbawieniem przyglądał się naszej nieporadności, wciąż jednak nam towarzysząc, gdyż chciał nas bezpiecznie odstawić do hostelu i upewnić się, że mamy dach nad głową. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że stracił na nas połowę dnia, nie oczekując niczego w zamian. Nasz hostel znajdował się na Pradze- kawał drogi od centrum. Mimo że Ukrainiec mieszkał w zupełnie innym rejonie stolicy, pojechał z nami, abyśmy się już nie gubiły. 

Kochani, w takich sytuacjach naprawdę wierzę w ludzi. I nie myślę już o świństwach, które potrafimy sobie robić. Włącza mi się miłość do całego świata, bo gdy drugi człowiek oczekuje jedynie słowa „dziękuję” i cieszy się, że mógł Ci pomóc- jak można czuć cokolwiek innego?


Z ulgą położyłam się spać do może niezbyt pięknego, ale jednak(!) łóżka, obserwując jak nasz gość, zmęczony zasypia na drugim końcu pokoju. Jeśli tak ma wyglądać cały nasz pobyt w Warszawie, to z pewnością nie będziemy się nudzić- pomyślałam walcząc z opadającymi powiekami, nie wiedząc jeszcze o tym, co czeka mnie w dniach kolejnych.

0 komentarze:

Prześlij komentarz