La ville rose czyli krótka wycieczka po Tuluzie.

sobota, 11 października 2014

Tuluza leży w odległości 245 km od Bordeaux
Zwana różowym miastem (la ville rose) z powodu charakterystycznej lekko różowej cegły widocznej na elewacjach budynków, Tuluza jest miejscowością położoną w regionie Midi-Pyrénées, nad rzeką Garonną. To jeden z większych ośrodków akademickich we Francji (drugi po Paryżu). 







Gdy opuściłyśmy dom Xaviera, nie wierzyłam, że uda nam się dotrzeć do Tuluzy. Zgodnie z jego wskazówkami pomaszerowałyśmy kilka kilometrów w stronę autostrady ufając, że znajdziemy dogodny zjazd, przy którym złapiemy jakiś transport w stronę Bordeaux. Tak się jednak nie stało – dotarłyśmy co prawda do autostrady, ale bez żadnej możliwości złapania stopa- autostradę mogłyśmy bowiem jedynie podziwiać „z dołu” i zastanawiać się, jak daleko trzeba iść, aby znaleźć jakikolwiek zjazd. Zrezygnowane ilością miajających nas samochodów, stanęłyśmy przy drodze w stronę Carcassonne – nie pozostało nam nic innego jak cofnąć się do miasta i liczyć na to, że tam będziemy miały więcej szczęścia.

Nie musiałyśmy czekać długo- podwiozła nas sympatyczna para podróżująca niewielkim camperem z dwoma córeczkami i  małym pieskiem. Był to początek ich podróży, której celem były Włochy, gdzie zamierzali spędzić kilka mięsięcy- to musi być cudowne uczucie móc pozwolić sobie na taki wyjazd, nie martwiąc się o pracę, którą zabiera się ze sobą- małżeństwo bowiem zawodowo zajmowało się fotografią. 
Wysiadłyśmy na obrzeżach Carcassonne, skąd zabrał nas młody Francuz, oferując podwiezienie do péage, skąd łatwiej złapać stopa. Nie pomylił się- nie czekałyśmy długo na sympatycznego kierowcę, który jechał wprost do centrum Tuluzy. Obawiając się, że straciłyśmy już sporo czasu, początkowo wahałyśmy się- wracać od razu do Bordeaux czy wjeżdżać do centrum Tuluzy i zobaczyć jej najważniejsze miejsca? Jak się domyślacie, wybrałyśmy drugą opcję- bo jak mogłybyśmy odpuścić, skoro byłyśmy już tak blisko?

Podróż minęła nam w towarzystwie młodego mężczyzny, artysty- kompozytora, tworzącego muzykę klasyczną, wracającego właśnie do Tuluzy z jednego ze swoich koncertów, kochającego swoją pracę- muzyka towarzyszyła mu bowiem od dzieciństwa. Na co dzień współpracuje z Dadoo (klik) – nie wiem czy znacie tego twórcę, ale we Francji jest ponoć dość popularny.
Około południa wędrowałyśmy już słonecznymi, gorącymi uliczkami Tuluzy, szukając jej głównego placu- Place du Capitole. Nie błądziłyśmy zbyt długo – po centrum oprowadził nas sympatyczny facet, doktor na jednym z tutejszych uniwersytetów.

Place du Capitole jest codziennym miejscem spotkań mieszkańców Tuluzy. To miejsce wypoczynku, ale także miejsce, które jest świadkiem innych wydarzeń- podczas naszej wizyty był to na przykład strajk jakiejś organizacji ekologicznej.

Kawiarnia przy Place du Capitole
Ratusz miejski nazwany jest tutaj Capitolem- jego fasada pochodząca z XVIII w., zdobiona jest japońskimi wzorami. W jednym z jego skrzydeł mieści się teatr.
Mieszący się niedaleko Hotel d' Assezat jest najładniejszym pałacem Tuluzy- wzniesiony w XVI wieku, doskonale łączy w sobie cechy trzech stylów- jońskiego, korynckiego i doryckiego.

Capitolum


Jedną z największych atrakcji Tuluzy jest jednak Bazylika St-Sernin. Uważana jest ona za najpiękniejszy i najsłynniejszy kościół romański południa Francji. Wpisana na listę UNESCO, stanowiła kiedyś punkt obowiązkowy na mapie pielgrzymek do Santiago de Compostela, obecnie w swoim wnętrzu skrywa XVIII wieczny grobowiec św. Saturnina.


St-Sernin


Jednak to co zachwyciło mnie w Tuluzie to z pewnością nie była ani bazylika, ani Place du Capitole. Najbardziej spodobała mi się sieć malutkich uliczek i kamienice! Niby nic, ale według mnie- to właśnie one tworzą specyficzny klimat  miasta, któremu nie sposób się oprzeć. Dzięki uprzejmości i radom młodych Francuzów, którzy zlitowali się, gdy pochylając się nad mapą próbowałyśmy znaleźć odpowiednią drogę do wyjścia z centrum (tak, nawet gdy mamy przed nosem mapę, to wciąż nie jest proste!), udało nam się przejść wspaniałą dzielnicą z pięknymi domami i kamienicami. To wtedy ( nie pierwszy, nie ostatni raz) Natala usłyszała znajome już jej westchnienie: „Przecież ja mogłabym tu mieszkać!”. 




Place du Capitole



Natka- backpacker!








Wędrując do odpowiedniej wylotówki (a uwierzcie mi, nie była to krótka trasa), udało nam się zobaczyć przepiękną panoramę Tuluzy z dwóch mostów, których nazw nie znam, mnóstwo zielonych miejsc, przyjazne mieszkańcom dzielnice, spokojne, zielone nadbrzeże Garonny. Niedzielne, leniwe, spacerowe popołudnie- nic tylko położyć się nad rzeką i.. przestać myśleć o tym, ile jeszcze kilometrów mamy do pokonania. Byłoby miło, ale niestety- ostatnie zdjęcie przy moście i czas złapać stopa! 


Pierwszy kierowca- przemiły Silvian i jego urocza córeczka! Wyrozumiały i cierpliwy do naszego „parlania”. Z nim również mamy kontakt do dziś. Silvian przestrzegał nas kilka razy przed stopem, przed niebezpieczeństwem, które mu towarzyszy. Nie przeszkadzało to mu jednak w wysadzeniu nas na środku autostrady. Przez przypadek odwdzięczyłam się mu przy pożegnaniu kpiąc z francuskiego zwyczaju buziaków (Bisous? C'est bizzare! :)). Mina Silviana- bezcenna!

Drugi stop - krótka przejażdżka z młodym facetem, który zasugerował, że gdy tylko odwiezie brata, zawiezie nas z powrotem do Tuluzy na pociąg do Bordeaux. Na szczęście nie było to konieczne, bo gdy tylko nas wysadził, trafiłyśmy na miłego, starszego Francuza, który podwiózł nas praktycznie do samego akademika w Bordeaux (Bordeaux? Vraiment?!)
Zmęczone, ale i szczęśliwe, wróciłyśmy do pokojów, aby następnego dnia planować naszą kolejną podróż- tym razem  w kierunku północnej Hiszpanii – gorącego San Sebastian i francuskich Pays Basque, a mianowicie- Biarritz, o czym opowiem w kolejnej notce.

W ten weekend podbijamy La Rochelle! 

0 komentarze:

Prześlij komentarz