Mimo
że wciąż mam do nadrobienia parę wpisów, natychmiast muszę
podzielić się z Wami czymś wspaniałym. Najlepszą podróżą jaką
odbywałam w ostatnim czasie. Podróżą do Filharmonii
Szczecińskiej,a raczej podróżą w krainę dźwięków, magicznych
słów, których nie zapominam od lat. Radości przeplatanej ze
łzami, dzikim sentymentem i zimnym realizmem.
Uwielbiam
„Hey”. Kasia Nosowska szarpie moje emocje w sposób, jaki nie
robi tego nikt inny. Uwodzi, czaruje, wodzi na pokuszenie. Wykrzesuje uczucia, które (o dziwo!) nie wprawiają w zakłopotanie. Budzi
poczucie smutku i wzruszenia. Wyciąga ze mnie dobroć.
Sprawia, że jestem lepszą osobą. Pozwala ryczeć, tańczyć,
śpiewać. Podskakiwać jak opętany w napadzie niespodziewanego szaleństwa, zastygać w cichym otępieniu.
Sprawia, że nie chce mi się myśleć. Bywa, że przez
nią nie chce mi się żyć. Nie chce mi się walczyć. Widzę za
dużo. Wymalowane obrazy sprawiają cierpienie. Za chwilę jednak znów się uśmiecham. Wraca naiwne dziecko z piegami na nosie.
Wracam do siebie, rosnę w siłę. I jest mi lepiej.
Jestem pełna inspiracji i mogę wszystko.
Na
wczorajszym koncercie roniłam łzy. Uśmiechałam się do siebie, do ludzi, do Kasi, do Stwórcy. Do wspomnień. Cieszyłam się jak dziecko. I wiecie co? Bardzo to lubię. I nigdy
nie chcę tego zmieniać. Bo wtedy jestem sobą. Czuję moją muzykę
całą duszą, całym sercem. To już nie tylko świetne teksty, tak bardzo nieskładne, choć tak wiele znaczące,
połączenia wyrazów. To nie tylko fantastyczne metafory i wyszukane
porównania. To część mnie. Część mnie, której nie chcę
tracić. Bo jeżeli ją stracę- stracę nie tylko ulubione utwory, teksty, ciepły głos i urocze „Dziękujemy bardzo” nieśmiało
wypowiedziane po każdej zaśpiewanej piosence.
Stracę siebie, a to jedna
z tych rzeczy, którą, bez względu na wszystko, wolałabym
zachować.
Fot. Paweł Przybyszewski |
0 komentarze:
Prześlij komentarz