Le Mont- Saint Michel - klasztor na wodzie.

piątek, 12 grudnia 2014

Niesamowite. Niewiarygodne – tak oto truchlałam cichutko w sobie, gdy najpierw z daleka, jadąc z Franckiem bardzo słoneczną trasą z Avranches w stronę Le Mont Saint-Michel, „z góry” zobaczyłam klasztorną twierdzę. Możecie tylko sobie wyobrazić, co poczułam, gdy ujrzałam wzgórze, z potężnym opactwem Benedyktynów na wodzie, z bliska.
Le Mont- Saint Michel

Gdy rano pełne obaw czekałyśmy na Francka w umówionym miejscu, czułyśmy zaniepokojenie i nie byłyśmy pewne, czego powinnyśmy spodziewać się po wspólnej podróży. Zastanawiałam się, czy ze względu na nasze nieporozumienie, facet w ogóle pojawi się pod przystankiem metra. Na szczęście obawy okazały się zbędne. Franck, elegancki Francuz w średnim wieku, powitał nas co prawda z uśmiechem, ale dało się wyczuć dystans. Cóż, sama byłam raczej niechętnie nastawiona do jego osoby, dlatego wcale mnie to nie zdziwiło – wiedziałam, że podróżujemy wspólnie z pewnego rodzaju przymusu spowodowanego konfliktem i brakiem wyboru – zarówno z jego jak i naszej strony.
Paryż- Avranches (docelowe miejsce podróży) – trasa około 400km – ciężka atmosfera nieunikniona- taka myśl towarzyszyła mi, gdy ładowałyśmy się z tobołami do samochodu Francka.
B- Le Mont-Saint Michel- Normandia

Jednak nie taki diabeł straszny jak go malują! :) Mimo że początkowo było „dziwnie”, to podróż minęła w całkiem miłej atmosferze. Najzabawniejsze było to, że gdy Franck mówił do nas po angielsku, my uparcie odpowiadałyśmy na wszystkie pytania po francusku :). 

Sporą część podróży przespałyśmy (upewniając się, że nie przeszkadza to kierowcy). Zmęczone po ciężkim tygodniu, podczas którego spałyśmy po 5 godzin na dobę, jednocześnie pokonując za dnia mnóstwo kilometrów- zgodnie stwierdziłyśmy, że wygodna tylna kanapa jest dla nas istnym wybawieniem. Franck, wielbiciel Pascala Obispo, a zwłaszcza tej spokojnej części jego twórczości, nieświadomie ukołysał nas do snu :).

Jednak największe zaskoczenie ze strony Francka spotkało mnie, gdy w palącym słońcu dotarliśmy w końcu do Avranches, malowniczego miejsca, gdzie Franck miał dom, w którym nabierał sił po pracy w Paryżu i odpoczywał od zgiełku francuskiej stolicy. Z troską spytał, jak zamierzamy dostać się do Mont-Saint Michel. Obie wiedziałyśmy, że tak krótki dystans (ponad 25 km) pokonamy stopem. Nasz kierowca zaproponował jednak, że zostawi nas na przystanku autobusowym.  Gdy jednak sam sprawdził, że nie mamy żadnego połączenia z Avranches do Mont-Saint Michel, stwierdził, że nas podwiezie. 

Mimo naszych sprzeciwów, zrobił tak, jak powiedział- podrzucił nas do Mont-Saint Michel, mimo że nasza „umowa” obejmowała tylko transport do Avranches, dając jednocześnie kilka rad odnośnie zwiedzania opactwa. Jak sami widzicie, mimo nieprzyjemnej sytuacji, Franck okazał się być całkiem sympatycznym facetem – po raz kolejny więc mogę z całą pewnością powiedzieć, że pozory czasami mylą.  Jeżeli ludzie chcą, to mogą się dogadać tak normalnie, po ludzku- nie ma sensu pielęgnować w sobie niechęci i uprzedzeń bo.. w każdym z nas objawia się niekiedy „wredne ja”- przy czym nie znaczy to automatycznie, że z natury jesteśmy złymi ludźmi :).


Gorąco! Nie spodziewałam się, że opactwo przyjdzie nam zwiedzać w tak wspaniałym, słonecznym, wydawałoby się- letnim dniu! Nie było to jednak lipcowe czy sierpniowe popołudnie, a ostatni dzień października- z zaskoczeniem więc ściągałam z siebie kolejne warstwy ubrań :).

Gdy strudzone wędrówką i niesionymi ciężarami, zorientowałyśmy się w końcu, gdzie można zostawić bagaże ( niezbyt przyjemnie byłoby wspinać się na górę z tobołami), po raz kolejny spotykając się z ludzką uprzejmością (pan z autobusu!), z lekkim sercem (i plecami) mogłyśmy w końcu ruszyć na spotkanie z wymarzoną klasztorną twierdzą.

Le Mont Saint-Michel znajduje się w zatoce otwierającej się na kanał La Manche. Miejsce znane z ruchomych piasków, ale także dzięki wyjątkowemu skokowi pływów morskich, które są tutaj bardzo gwałtowne. Dzięki przypływom i odpływom bardzo trudno było zdobyć wzgórze- wróg mógł się dostać do twierdzy jedynie podczas odpływu. Dzisiaj turystów do klasztoru dowozi (darmowy) autobus mknący wprost pod samą twierdzę po eleganckim moście. Jednak jak wieszczą naukowcy, w przyszłości nie będzie to możliwe- jeśli poziom wód w morzach i oceanach będzie się nadal podnosił, na Mont Saint Michel trzeba będzie przeprawiać się statkiem.


Nie miałyśmy zbyt wiele czasu na zwiedzanie. Jednak to, co udało się zobaczyć wystarczyło, by zakochać się w tym wodnym opactwie bez reszty. 

Tylko jedno spojrzenie na okolicę, gdy wśród starych, szepczących murów wspinałyśmy się na szczyt góry – i voilà! Serce moje sprzedane i wyrwane przez przepiękne krajobrazy, jakich nie widziałam nigdy wcześniej w swoim życiu. Jeśli tak ma wyglądać miłość- mogę zakochiwać się codziennie, bez wyrzutów sumienia!:)

Gdy przechadzałyśmy się pustymi komnatami klasztoru, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że.. czas się tutaj zatrzymał. Oczami wyobraźni widziałam mnichów pokutujących w zacienionych salach, szukających rozgrzeszenia u gniewnego Stwórcy. Niemalże sama siadałam w ciemnym kącie, aby poszukać łaski u Pana i czekać na cud, modląc się o boskie objawienie :).

Kojarzy mi się z Mulan :)

Samo opactwo tworzy coś w rodzaju małego, odrębnego światka, odpornego na wpływy z zewnątrz. Uliczki przypominają mi te z Carcassonne, o którym pisałam Wam dawno temu (tutaj). Te same mury, ten sam klimat. Różnice są dwie- po pierwsze, mniej turystów. (choć wciąż sporo- udało spotkać się Polaków- będziesz na końcu świata, a i tak trafisz na naszych- jesteśmy wszędzie!). 


Po drugie- na szczęście oszczędzono opactwu budek z kebabami, chociaż bez komerchy i tak się nie obeszło (nie krytykuję, wiem że ludzie z tego żyją; tam gdzie są turyści, tam jest chęć zarobku).
Dlatego- nie narzekamy! :) Dzięki temu mam przepiękną kartkę która codziennie rano, zerkając na mnie ze ściany, nie daje mi zapomnieć o majestatycznym opactwie:).


Ogromny cień opactwa

Zachwycając się zachodem Słońca nie zauważyłam miny Walczusia, która nie była zbyt radosna. Zachodzi Słońce – rzekł Walczuś patrząc na mnie dobitnym wzrokiem. Och, faktycznie- odpowiedziała błędnym głosem Natka.
Śmiejemy się, że gdy jeździmy na stopa, nasz dzień rządzi się nieco innymi prawami- słońce znikające za horyzontem to nie kumpel krzyczący do Ciebie- wieczór, czas iść na imprezę!, a raczej znak ostrzegawczy- robi się ciemno, jesteś w polu- jak niby złapiesz stopa?

Gdy dobrnęłyśmy do szatni z bagażami, zobaczyłyśmy że … nieopodal stoi autobus jadący do Rennes, które było kolejnym celem naszej wędrówki i gdzie miałyśmy być tego wieczoru. Oddalone o około 70 kilometrów od Mont-Saint Michel Rennes, nie wydawało się być problematycznym celem, dlatego w planie był dojazd na stopa. 
Jednak gdy zobaczyłyśmy stojący autobus, coś nas tknęło. Jedziemy! Biegiem do szatni po bagaże! Jak się pewnie domyślacie, gdy wyszłyśmy z budynku, autobusu już nie było :).

No to idziemy szukać miejsca do łapania, trzymając zapobiegawczo za plecami tabliczkę z nazwą miejscowości. Ludzie wyjeżdżają z parkingu, patrzą się na nas jak na UFO- nikt jednak nie jest chętny do integracji, a może nie jedzie w naszą stronę? :) 
 
Gdy stanęłyśmy na wyjazdówce w kierunku Rennes, pomyślałam sobie, że... chyba utkniemy w polu. Bo faktycznie w polu stałyśmy. Po upale nie zostało ni jednego ciepłego promyka, słońce poszło spać- ciemno, zimno- czyżby czekał nas nocleg u stóp klasztoru ?

Gdzie jedziecie, dziewczyny? Jeżeli do Rennes, możecie zabrać się z nami. Nieopodal mamy zaparkowany samochód– dziarsko rzuciła do nas Francuzka w średnim wieku, przechodząca tuż obok z jak się później okazało, synem i przyjaciółką. Nie wierzyłam w nasze szczęście. Nawet nie zdążył zmarznąć mi nos :)!

Nasi towarzysze okazali się być bardzo sympatycznymi ludźmi. Francuzka zaś miłą kobietą z... polskimi korzeniami, której babcia mieszka w Polsce. Podróż minęła bardzo przyjemnie- nasi kompani wracali właśnie z Mont-Saint Michel, gdzie siedemnastolatek, solenizant (syn Francuzki) dopiero co dzięki mamie spełnił swoje marzenie- prezentem bowiem był... lot helikopterem! Odlot! (dosłownie :)).

Francuzka podwiozła nas pod samo mieszkanie Michell- naszej couchserfingowej hostki, która z uśmiechem powitała nas u drzwi swego domu :). O Michell, dziewczynie pochodzącej z Tajwanu , o Rennes i powrocie do Bordeaux, opowiem Wam jednak w kolejnym poście :).


0 komentarze:

Prześlij komentarz