Stop, dziadziuś klejący karton i fight z Francuzem- czyli o tym jak Paryż nie chciał nas wypuścić ze swych objęć :).

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Z Wersalu wróciłyśmy około 18, dlatego mając jeszcze trochę czasu. ostatni wieczór w Paryżu postanowiłyśmy spędzić włócząc się po Quartier Latin w poszukiwaniu sensownej pamiątki z Paryża i pocztówek, które staramy się przywozić z każdego nowego miejsca, które zwiedzamy.  

Sensownych (i tanich) pamiątek w Paryżu nie uświadczysz (nienawidzę wydawać pieniędzy na rzeczy, które rzucę w kąt ), dlatego zadowoliłyśmy się kartkami.

Spacer wzdłuż Sekwany, nostalgia, że od jutra Paryż pozostanie już tylko wspomnieniem. Naturalnie, zgubienie się wchodzi w pakiet naszego spaceru:). Powłócząc nogami dotarłyśmy jednak w końcu do mieszkania Wojtka, gdzie wspólnie, poszukując drogi na wylotówkę, spędziliśmy ostatni wieczór wśród śmiechu i zapewnień Wojtka, że „przecież możecie zostać do piątku, pójść ze mną na imprezę couchserfingową i zobaczyć rzeczy, których nie zdążyłyście zwiedzić”. Walczusiowi świeciły się oczy na tę propozycję- zakochana w Paryżu mogłaby zostać tutaj chociażby i rok – i podejrzewam, że miłość do stolicy wcale by jej nie przeszła, a wręcz przeciwnie- wpadłaby po uszy!:) Ja jednak mając nieodpartą chęć zobaczenia Le Mont Saint Michel, które siedziało mi w głowie od jakiegoś czasu i na którym zależało mi niesamowicie (miałyśmy zwiedzić je w drodze powrotnej do Bordeaux- tak jak i Rennes oraz Nantes- taka była pierwotna koncepcja), nie potrafiłam zmienić planów – mimo że moje serce również zostało skradzione przez francuskie miasto marzeń. Z drugiej strony- gdy czułam okropne zmęczenie po intensywnym dniu na włościach Ludwika, pojawiały się myśli, że Wojtek może mieć rację. Czułam niepokój, który wypierałam uparcie z głowy i serca. Wiedziałam, że wyjazd z takiego miasta jak Paryż nie będzie łatwy. I wcale się nie pomyliłam.


Rano pożegnałyśmy się z Wojtkiem, zjadłyśmy nasze ostatnie śniadanko w Macu (jak zwykle- na bogato!) i z ukłuciem zaniepokojenia w sercu, wsiadłyśmy w metro i powędrowałyśmy na przedmieścia Paryża. Zmęczone, nie do życia po kilku intensywnych dniach, w których przeszłyśmy mnóstwo kilometrów i w których nie spałyśmy prawie wcale. Zombie nadchodzą!

No to jesteśmy. Wylotówka jest? Jest! Niemalże w samym środku miasta. No cóż, powinnyśmy się już przyzwyczaić- uwierzcie mi, że poczucie jakiegokolwiek zawstydzenia związane z ruchliwym miejscem i łapaniem stopa po pewnym czasie po prostu mija- masz gdzieś, co ludzie sobie pomyślą- chcesz po prostu wydostać się z kiepskiej miejscówki, byle jak najszybciej! Najpierw jednak stanęłyśmy nie przy tej drodze co trzeba, o czym uświadomił nas łaskawie jeden z przechodniów, który (zresztą jak cała reszta) z zaciekawieniem przyglądał się, cóż takiego wyprawiamy. 

I tutaj zaczęły się schody. Żeby wydostać się w stronę Rennes, miałyśmy co prawda drogę w dobrym kierunku- jednak bez jakiegokolwiek miejsca do zatrzymania się. Czyli nawet jeśli ktoś zechciałby nas wziąć, nie ma możliwości pomocy- droga ruchliwa, z wieloma zjazdami, wąska, wariacka. Cóż, uroki dużego miasto - nie zrażamy się! Walczuś stoi z profesjonalną tabliczką „Rennes”, ja usiłuję utrzymać wyrywające się z rąk kartki z nazwą wymarzonego opactwa. Może szczęście się do nas uśmiechnie?

Uśmiechnęłam się ja, to fakt, ale nie do szczęścia, a do Walczusia, gdy zobaczyłam bandę policjantów, którzy postanowili zrobić nam konkurencję, stojąc niemalże naprzeciwko nas i zatrzymując co jakiś czas przemykające obok pojazdy – uwierzcie, był to uśmiech TRAGICZNY. O ironio- teraz to już na pewno nikt nas nie weźmie!

Cóż począć? Bierzemy toboły i zawracamy kilkanaście metrów, aby zniknąć z zasięgu wzroku policjantów. Beznadzieja – brak innego słowa na widok pasa dla busów, na który samochody jak na złość nie mogą zjechać, nawet gdyby bardzo chciały. Kierowcy kiwający do nas z bezradnym wzrokiem mówiącym „wybaczcie dziewczyny, ale nie ma jak się zatrzymać!” Francuz dobra rada- wróćcie tam, gdzie stałyście.

No to wracamy, co robić? Brak pomysłu i dostępu do internetu, aby poszukać innej wylotówki (dzieci neo..). Dzisiaj wiem, że należało skorzystać z porad stopików i hitchwiki– każda taka wyprawa uczy wiele, wtedy jednak sytuacja była taka, a nie inna- gdy zobaczyłam, że po około dwóch godzinach policja się zwinęła, odzyskałam energię, bo przecież szczęście w końcu musi się do nas uśmiechnąć! Muzyka, ciekawskie spojrzenia przechodniów – a ja śpiewam, bo to zawsze podnosi mnie na duchu i dodaje odwagi:). Myślę, że moje śpiewy to jeden z powodów naszego niepowodzenia- powinnam była swoje wokalne talenty prezentować jedynie cierpliwemu, wyrozumiałemu prysznicowi albo co najwyżej- lustrom, ale koniecznie- w zaciszu domowym :).

Minęło kilka godzin i większość zainteresowania, które nas spotykało, to była ciekawość ze strony przechadzających się nieopodal Paryżan- stałyśmy bowiem niedaleko ruchliwego przejścia dla pieszych. Gdy tak zanurzona we własnym świecie nuciłam Grande Valse Brillante, spostrzegłam, że ktoś mi się upierdliwie przygląda. Jakiś dziwak. Niepospolity starszy pan gapiący się to na mnie, to na Walczusia. Oho! Tylko tego mi brakowało- myślałam zirytowana  o kazaniu, które za pewne przyjdzie nam za chwilę wysłuchać, nie przejmując się jednak zbyt bardzo i wracając do walki z sennością, która cały czas zamykała mi oczy.

Pan jednak nie dał za wygraną i postanowił podejść bliżej. I wtedy spotkała mnie najlepsza rzecz tego felernego dnia. Staruszek bowiem był niesamowicie miły i... ciepły. Uroczy – tak, to chyba właściwe słowo. Dziadziuś! Zmartwiony wygniecioną kartką z napisem „Le Mont Saint Michel”, którą nieudolnie próbowałam utrzymać w ręce i uchronić przed upartym wiatrem, zaproponował, że chętnie pomoże i zrobi z nią porządek. Po kilku chwilach wrócił z domu dumnie niosąc ogromny karton, nożyczki i taśmę, po czym ze skupieniem pomagał podkleić nasz napis do kartonu. To było tak urocze, że pisząc te słowa i wspominając tamten dzień, uśmiecham się od ucha do ucha i myślę sobie, że dla tej jednej chwili warto było stać na tej przeokropnej wylotówce przez kilka godzin, zasypiać na stojąco i wrócić do centrum Paryża z poczuciem klęski i niepowodzenia- tego dnia bowiem nie udało nam się opuścić stolicy czarów.

Po kilku godzinach bezowocnego stania stwierdziłyśmy, że nie ma szans na dotarcie do celu, nawet jeżeli cudem ktoś by się jednak zatrzymał- dlatego należało bić się w pierś, przyznać rację Wojtkowi i … z podkulonym ogonem poprosić go o jeszcze jeden nocleg.

Zanim jednak wróciłyśmy do Wojtka, postanowiłyśmy obgadać wszystko w jakimś spokojnym miejscu- może Ogrody Luksemburskie, których nie udało zobaczyć się wcześniej ? Gdy zmęczona, powłócząca nogami dopadłam leżaka z widokiem na francuski Senat, poczułam się tak, jakbym naprawdę wróciła do cywilizacji z jakiegoś innego wymiaru. Czułam się trochę jak UFO, gdy przemierzałam ogrody ledwo trzymając się na nogach.

Ogrody Luksemburskie

Jej chyba też chce się spać! :)

Beztroskie życie- nikt nie jest świadomy, że tuż obok rozgrywa się dramat! :)

Urocza Marie-Laure i jej petit bateau!
Petits bateaux - chętnie sama bym się pościgała z dziećmi, dołączając flagę Polski... -  już wyjaśniam skojarzenie- chodzi o serial French in Action- polecam wszystkim miłośnikom chcącym poznać język Moliera.

Zgodnie z Walczusiem uznałyśmy, że ciężko będzie wydostać się z Paryża i dojechać do Le Mont Saint Michel- z powodu jednego dnia poślizgu postanowiłyśmy skorzystać więc tym razem z convoiturage (francuskie bla bla car) i do opactwa dojechać bardziej zorganizowanym transportem. Mimo pomocy Diany (jeszcze raz wielkie dzięki!), nie udało nam się znaleźć odpowiedniego kierowcy, z którym mogłybyśmy się zabrać- nie byłyśmy gotowe wydać 30 euro na podróż. O 17 strażnicy wygonili nas z Ogrodów- a my wciąż bez pomysłu na to, jak zorganizować transport. 

Francuski Senat mieszczący się w ogrodach



Humor poprawił nam telefon Wojtka, który kazał czym prędzej wpadać do siebie, żebyśmy zdążyły jeszcze kupić tanie książki na kiermaszu, który odbywał się tuż obok jego mieszkania. Odzyskałyśmy nieco skrzydła, bo podczas całego pobytu w Paryżu próbowałyśmy ogarnąć ten kiermasz, jednak bez rezultatu- może nie bez powodu zostałyśmy w Paryżu o jeden dzień dłużej? :) Takim oto sposobem, zakupiłyśmy pamiątki najlepsze z możliwych- za 4 euro dorobiłam się czterech „bestellerów” po francusku i dodatkowych kilogramów w plecaku :).

Reakcja Wojtka na nasz widok- A nie mówiłem?! Cóż, niestety musiałyśmy pomęczyć go jeszcze jeden wieczór, który spędziliśmy pijąc wino i.. kłócąc się z kierowcą- Francuzem, którego udało nam się znaleźć na convoiturage. Nieprzyjemna sprawa- wpłaciłyśmy facetowi pieniądze za przejazd (tak  działa francuski blabla car- żeby móc umówić się na wspólny przejazd, musisz wcześniej wpłacić pieniądze przez serwis), po czym oznajmił mi, że przeprasza, ale nie możemy z nim jechać, bo zabiera swoich przyjaciół zamiast nas. Godzina 22, brak transportu, brak zrozumienia- mimo próby wyjaśnienia sytuacji przez telefon, facet zachował się nieprofesjonalnie, bo kiedy rozłączyła się nam rozmowa, po prostu wyłączył telefon, nie pozostawiając nam możliwości jakiegokolwiek kontaktu. Możecie sobie wyobrazić moje oburzenie :). Mam to do siebie, że szybko wpadam w stany euforii i szczęścia- niestety równie łatwo mnie też „podminować”. Cóż- cały czas się doskonalę i kiedyś będę stoikiem, obiecuję! :)

Problem był tego typu, że Frank (bo tak miał na imię Francuz) pierwszy raz korzystał z tego serwisu i chyba niezbyt dobrze zrozumiał jego funkcjonowanie. Ewidentnie jego zachowanie nie było moją winą- dlatego kiedy Walczuś, Wojtek i Kuba śmiali się i żartowali z całej sytuacji (Kuba- pozwiecie go do sądu, prawniki!), ja postanowiłam zrobić wszystko, żeby to wyjaśnić i rano wyjechać z Paryża- nie przejmowałabym się tak bardzo, gdyby nie pieniądze, które mogłyśmy stracić i co bardzo ważne- cenny czas! No dobrze, chodziło po prostu o sprawiedliwość, bo wierzę, że taka istnieje :).

Na szczęście udało się wyjaśnić konflikt kontaktując się z serwisem i w końcu.. z samym Frankiem, który około północy włączył telefon. Sytuacja była o tyle nieciekawa, że facet miał około 50 lat- niezbyt komfortowo było mi kłócić się z osobą w wieku moich rodziców- mam szacunek do starszych, jednak wtedy po prostu musiałyśmy postawić na swoim i nie odpuścić. Efektem było poranne spotkanie z Frankiem, z którym pełne obaw, ze względu na zaistniałą nieprzyjemną sytuację, miałyśmy dostać się do miejscowości oddalonej o około 25 kilometrów od opactwa Le Mont Saint Michel – mojego kolejnego francuskiego, podróżniczego marzenia :).

1 komentarze:

Anonimowy pisze...

Moje życzenie się spełniło- zostałam dłużej w Paryżu! Chociaż miało to wyglądać inaczej- chciałam pospać dłużej niż 4 godziny, zobaczyć miejsca, na które nie miałyśmy czasu albo spędzić cały dzień w Luwrze....może następnym razem.
Ale wieczór był udany, podczas gdy ja śmiałam się z chłopakami i przepytywałam Wojtka z jego nowej książki, to dzielny Zabojszcz dyskutował na forum :D Dobrze, że Tobie to nie przeszkadzało :*

Prześlij komentarz