No to w drogę! Polsko-meksykański Boston

środa, 2 września 2015

Mariusz Max Kolonko, Boston, Messechitses. Bostońska herbatka, May Flower, Harvard, Celtic Boston. To tylko kilka ze znaków rozpoznawczych Bostonu. Miasto zachwyca architekturą, zwinnym połączeniem przełomowych chwil w historii Stanów Zjednoczonych z nowoczesnymi, choć wcale nierażącymi oczy rozwiązaniami architektonicznymi. Europejska stolica USA. 

Kiedy 17 sierpnia, o szóstej rano pakowaliśmy się do dużego vana, z żalem spojrzałam po raz ostatni na budzący się do życia po zimnej nocy Camp Fernwood. Przypominam sobie poprzedni wieczór, pożegnanie z amerykańską rodziną na uroczystej kolacji, na którą mnie zaprosili i kolejne, poranne pożegnanie z koleżankami z pracy. Ze smutkiem myślę, że pewien etap mojej amerykańskiej przygody właśnie się kończy. I wiem, wiem to na pewno - będzie mi brakowało tego miejsca- jeziora, lasów, zachodów słońca, drewnianego domu, krzyków dzieci i tej małej garstki ludzi, którzy stali się tutaj moimi przyjaciółmi i z którymi zdążyłam się zżyć. Towarzyszy mi jednak świadomość, że właśnie nadszedł czas na coś nowego. Z lekkim ukłuciem strachu myślę o czekającej mnie miesięcznej podróży- tak innej od tych, których doświadczyłam dotychczas.

Pierwszym przystankiem na tej nowej drodze jest Boston, który przyszło mi odkrywać z Danielą, bliską, kampową duszą. Kolejnego dnia miałam lot do San Francisco , Daniela zaś zmierzała w stronę Nowego Yorku, dlatego na zwiedzenie Bostonu nie miałyśmy dużo czasu. Niecały jeden dzień wystarczył mi jednak, aby polubić to miasto i zechcieć tu wrócić w przyszłości.


Freedom Trail
O ile w większości dużych amerykańskich miast nie widać historii, bo jej tam po prostu nie ma, a jak jest, to często jest ona krótka i nieciekawa, o tyle Boston może pochwalić się zabytkami na miarę europejskich stolic. Jednocześnie to jedno z najbardziej amerykańskich miast Stanów Zjednoczonych. Freedom Trail, który udało nam się zobaczyć to pięciokilometrowy szlak wyłożony czerwoną cegłą, za którą podążając odkryjemy wszystkie istotne wydarzenia z wojny o niepodległość. Spotkamy tu ślady Boston Tea Party, Benjamina Franklina czy Deklaracji Niepodległości. Boston to także skupisko nowoczesnych wieżowców zgrabnie wkomponowanych w osiemnastowieczne kościoły i gmachy ważnych w historii Stanów budynków.


Trochę ciężko,ale iść trzeba
Pierwsze, co przyszło mi na myśl, gdy z ciężkimi plecakami wyłoniłyśmy się z metra, to spostrzeżenie, że Boston jest miastem przyjaznym turystom. Zwiedzanie jest tu proste i nieskomplikowane, a gdy dopadnie nas zmęczenie zagwozdkami historii, z łatwością znajdziemy zielone skwery w których można skryć się przed parzącym skórę słońcem.

Dla nas zwiedzanie miasta było nieco utrudnione, bo dźwigając na plecach plecaki, w których znajdował się dobytek z ostatnich dwóch miesięcy, nie mogłyśmy swobodnie odkrywać tego, co miasto miało do zaoferowania. Na szczęście udało nam się zostawić plecaki na kilka godzin w jakimś kościele, dzięki czemu zobaczyłyśmy historyczną część miasta, przepiękną włoską dzielnicę oraz kładące się do snu Cambridge, które tak właściwie jest już osobnym miasteczkiem. Budynek Harwardu nieco mnie zawiódł, ale z rozmarzeniem pomyślałam, że miło byłoby studiować na tym uniwersytecie- całe miasteczko tworzyło specyficzny klimat studenckiego życia.

Pocahontas w wielkim mieście
A może by tak  na Harward?

Nie wykorzystałam czasu w Bostonie tak, jakbym tego chciała- sporo godzin minęło nam na targaniu plecaków i przystankach w parku, bo upalne słońce nie pozwalało normalnie funkcjonować bez ciężarów, a co dopiero z wielkimi pakami na plecach. Po całym dniu byłam wykończona- następnego dnia miałam lot wcześnie rano, dlatego mimo załatwionego noclegu na couchserfingu, postanowiłam nie spać u naszego hosta i udać się na lotnisko ostatnim tramwajem, by poczekać na lot na miejscu. Dla Danieli couchserfing był czymś nowym, dlatego udałam się z nią do naszego hosta, by spędzić razem trochę czasu i upewnić się, że moja przyjaciółka będzie bezpieczna, a host nie okaże się frikiem :) Na szczęście okazał się być sympatycznym Amerykaninem, który przygotował dla nas jajeczną kolację (umierałyśmy z głodu!) i pozwolił mi wziąć prysznic, co po całym dniu wędrowania w słońcu było wybawieniem. Chris, bo tak miał na imię nasz gospodarz, uwielbia podróże i gościł ludzi z niemal całego świata- prowadził nawet statystki, ile osób z danego kraju spało w jego malutkim, choć bardzo klimatycznym mieszkanku. Spędziliśmy razem krótki, choć dobry czas, po czym moi towarzysze odprowadzili mnie na metro. Ze łzami w oczach żegnałam Danielę, nie wiedząc, kiedy ją zobaczę i czy uda nam się spełnić nasze wspólne marzenie- niskobudżetową podróż w przyszłym roku z plecakami i namiotem przez cały Meksyk. Obiecując sobie, że się spotkamy- czy to w Stanach, czy to w Polsce, czy też w Meksyku, po raz ostatni uścisnęłyśmy się serdecznie, a ja, lekko przerażona nocnym bostońskim metrem i liczbą czekających mnie przesiadek w drodze na lotnisko , ruszyłam ku nieznanemu, co wtedy nie napawało mnie optymizmem, a wręcz przeciwnie- pojawiły się nawet myśli, że chyba zwariowałam i trzeba było, tak jak Daniela, wracać grzecznie do domu. Na ucieczkę było jednak za późno- kolejnego dnia o szóstej rano miałam wyruszyć do Kalifornii i do wymarzonego San Francisco. 

Stare pomieszane z nowym
Freedom Trail
Miasto dla ludzi
Włoska dzielnica

Od pobytu w Bostonie minęły około trzy tygodnie. W tym czasie działo się tyle, że ciężko było mi pisać na bieżąco, dlatego muszę nadrobić sporo zaległości – a uwierzcie mi, jest o czym pisać! Piszę te słowa siedząc w samolocie zmierzającym na Florydę. Jestem bardzo zmęczona pożegnalną imprezą w Las Vegas, ale i szczęśliwa- od zakończenia kampu zwiedziłam kilka Stanów, spełniłam sporo marzeń, widziałam cuda natury tak piękne, że ciężko uświadomić jest moim oczom, że były one prawdziwe, poznałam mnóstwo wspaniałych ludzi, przeżyłam przygody, których chyba jeszcze w życiu nie miałam- od spania na dziko gdzie popadnie, nocną kąpiel w najpiękniejszym jeziorze na świecie w blasku księżyca, pierwszy samotny couchserfing, po imprezę w Las Vegas i akcję ratunkową na bagnach podczas okropnej burzy:) Teraz lecę do Orlando, niestety już sama, bo moi towarzysze ruszyli w przeciwną stronę- do San Francisco, gdzie ja zaczynałam podróż (swoją drogą, z równie fantastyczną ekipą innych nieznanych mi ludzi, z którymi rozstałam się w Las Vegas). Gdybym wiedziała, że tak dobrze będę się czuć z tymi przezabawnymi podróżnikami, których znałam zaledwie kilka dni,z pewnością inaczej ułożyłabym plan swojej podróży po Stanach. Nie załamuję się jednak, choć nie ukrywam, że bardzo się przywiązałam do tych radosnych buzi – jak to zwykle ze mną bywa, do niczego nie przywiązuję się tak szybko, jak do ludzi właśnie. Dlatego trochę mi smutno, ale liczę na to, że dwa tygodnie, które pozostały mi na podróże, będą równie ciekawe jak pierwszy ich etap. W planach mam Orlando, gdzie będę za około godzinę, drink pod palmą w Miami, kilka parków narodowych z aligatorami, Key West, Washington oraz Nowy York. Za kilka dni spotykam się z innymi przyjaznymi duszami, dlatego myślę, że będzie równie ciekawie :) Obawiam się huraganu, który ponoć grasuje na Florydzie. Mam jednak nadzieję, że jakoś szczęśliwie uda mi się uniknąć złej aury i zobaczyć choć część planowanych przeze mnie miejsc. Dzisiaj czeka mnie też samotny coucherfing w nieznanym mieście - staram się nie panikować i liczyć na to, że szczęście do ludzi nie opuści mnie do końca tej podróży. Trzymajcie za mnie kciuki i miejmy nadzieję, do szybkiego usłyszenia :)!

PS- Post pisany 1 września.

2 komentarze:

Viv pisze...

Och, aż nie wiem, co mam napisać! :) Chyba po pierwsze, że dziękuję, za to, że za Twoją sprawą sama poczułam się w czasie lektury, jakbym stąpała po amerykańskim lądzie ;) tak bardzo imponuje mi fakt, że dajesz radę, sama(!) na drugim końcu świata... a ja, aż wstyd, że zjada mnie strach przed wyjazdem na studia... Choć to trochę co innego chyba, bo gdy wybieram się w "chwilową" podróż, to się nie boję, ale tak czy inaczej, zazdroszczę Ci bardzo odwagi i wszystkich tych miejsc i rzeczy, które widziałaś ♥ ale teraz już dosyć, wracaj bezpiecznie do domu! ;)

Natalia pisze...

Najgorsze to odważyć się po raz pierwszy- nigdy nie sądziłam, że z taką łatwością przyjdzie mi samotne podróżowanie, poznawanie nowych ludzi i uczenia się bycia zaradną :) Trzeba się tylko przełamać, później idzie już z górki. Wracam za kilka dni- szczęśliwa ale i smutna, że coś pięknego właśnie dobiega końca. Uściski !

Prześlij komentarz