Kiedy 17 sierpnia, o szóstej rano pakowaliśmy się do dużego vana, z żalem spojrzałam po raz ostatni na budzący się do życia po zimnej nocy Camp Fernwood. Przypominam sobie poprzedni wieczór, pożegnanie z amerykańską rodziną na uroczystej kolacji, na którą mnie zaprosili i kolejne, poranne pożegnanie z koleżankami z pracy. Ze smutkiem myślę, że pewien etap mojej amerykańskiej przygody właśnie się kończy. I wiem, wiem to na pewno - będzie mi brakowało tego miejsca- jeziora, lasów, zachodów słońca, drewnianego domu, krzyków dzieci i tej małej garstki ludzi, którzy stali się tutaj moimi przyjaciółmi i z którymi zdążyłam się zżyć. Towarzyszy mi jednak świadomość, że właśnie nadszedł czas na coś nowego. Z lekkim ukłuciem strachu myślę o czekającej mnie miesięcznej podróży- tak innej od tych, których doświadczyłam dotychczas.
Pierwszym przystankiem na tej nowej drodze jest Boston, który przyszło mi odkrywać z Danielą, bliską, kampową duszą. Kolejnego dnia miałam lot do San Francisco , Daniela zaś zmierzała w stronę Nowego Yorku, dlatego na zwiedzenie Bostonu nie miałyśmy dużo czasu. Niecały jeden dzień wystarczył mi jednak, aby polubić to miasto i zechcieć tu wrócić w przyszłości.
Freedom Trail |
Trochę ciężko,ale iść trzeba |
Dla nas zwiedzanie miasta było nieco utrudnione, bo dźwigając na plecach plecaki, w których znajdował się dobytek z ostatnich dwóch miesięcy, nie mogłyśmy swobodnie odkrywać tego, co miasto miało do zaoferowania. Na szczęście udało nam się zostawić plecaki na kilka godzin w jakimś kościele, dzięki czemu zobaczyłyśmy historyczną część miasta, przepiękną włoską dzielnicę oraz kładące się do snu Cambridge, które tak właściwie jest już osobnym miasteczkiem. Budynek Harwardu nieco mnie zawiódł, ale z rozmarzeniem pomyślałam, że miło byłoby studiować na tym uniwersytecie- całe miasteczko tworzyło specyficzny klimat studenckiego życia.
Nie wykorzystałam czasu w Bostonie tak, jakbym tego chciała- sporo godzin minęło nam na targaniu plecaków i przystankach w parku, bo upalne słońce nie pozwalało normalnie funkcjonować bez ciężarów, a co dopiero z wielkimi pakami na plecach. Po całym dniu byłam wykończona- następnego dnia miałam lot wcześnie rano, dlatego mimo załatwionego noclegu na couchserfingu, postanowiłam nie spać u naszego hosta i udać się na lotnisko ostatnim tramwajem, by poczekać na lot na miejscu. Dla Danieli couchserfing był czymś nowym, dlatego udałam się z nią do naszego hosta, by spędzić razem trochę czasu i upewnić się, że moja przyjaciółka będzie bezpieczna, a host nie okaże się frikiem :) Na szczęście okazał się być sympatycznym Amerykaninem, który przygotował dla nas jajeczną kolację (umierałyśmy z głodu!) i pozwolił mi wziąć prysznic, co po całym dniu wędrowania w słońcu było wybawieniem. Chris, bo tak miał na imię nasz gospodarz, uwielbia podróże i gościł ludzi z niemal całego świata- prowadził nawet statystki, ile osób z danego kraju spało w jego malutkim, choć bardzo klimatycznym mieszkanku. Spędziliśmy razem krótki, choć dobry czas, po czym moi towarzysze odprowadzili mnie na metro. Ze łzami w oczach żegnałam Danielę, nie wiedząc, kiedy ją zobaczę i czy uda nam się spełnić nasze wspólne marzenie- niskobudżetową podróż w przyszłym roku z plecakami i namiotem przez cały Meksyk. Obiecując sobie, że się spotkamy- czy to w Stanach, czy to w Polsce, czy też w Meksyku, po raz ostatni uścisnęłyśmy się serdecznie, a ja, lekko przerażona nocnym bostońskim metrem i liczbą czekających mnie przesiadek w drodze na lotnisko , ruszyłam ku nieznanemu, co wtedy nie napawało mnie optymizmem, a wręcz przeciwnie- pojawiły się nawet myśli, że chyba zwariowałam i trzeba było, tak jak Daniela, wracać grzecznie do domu. Na ucieczkę było jednak za późno- kolejnego dnia o szóstej rano miałam wyruszyć do Kalifornii i do wymarzonego San Francisco.
Włoska dzielnica |
Od pobytu w Bostonie
minęły około trzy tygodnie. W tym czasie działo się tyle, że
ciężko było mi pisać na bieżąco, dlatego muszę nadrobić sporo
zaległości – a uwierzcie mi, jest o czym pisać! Piszę te słowa
siedząc w samolocie zmierzającym na Florydę. Jestem bardzo
zmęczona pożegnalną imprezą w Las Vegas, ale i szczęśliwa- od
zakończenia kampu zwiedziłam kilka Stanów, spełniłam sporo
marzeń, widziałam cuda natury tak piękne, że ciężko uświadomić
jest moim oczom, że były one prawdziwe, poznałam mnóstwo
wspaniałych ludzi, przeżyłam przygody, których chyba jeszcze w
życiu nie miałam- od spania na dziko gdzie popadnie, nocną kąpiel
w najpiękniejszym jeziorze na świecie w blasku księżyca, pierwszy
samotny couchserfing, po imprezę w Las Vegas i akcję ratunkową na
bagnach podczas okropnej burzy:) Teraz lecę do Orlando, niestety już
sama, bo moi towarzysze ruszyli w przeciwną stronę- do San
Francisco, gdzie ja zaczynałam podróż (swoją drogą, z równie
fantastyczną ekipą innych nieznanych mi ludzi, z którymi rozstałam
się w Las Vegas). Gdybym wiedziała, że tak dobrze będę się czuć
z tymi przezabawnymi podróżnikami, których znałam zaledwie kilka
dni,z pewnością inaczej ułożyłabym plan swojej podróży po
Stanach. Nie załamuję się jednak, choć nie ukrywam, że bardzo
się przywiązałam do tych radosnych buzi – jak to zwykle ze mną
bywa, do niczego nie przywiązuję się tak szybko, jak do ludzi
właśnie. Dlatego trochę mi smutno, ale liczę na to, że dwa
tygodnie, które pozostały mi na podróże, będą równie ciekawe
jak pierwszy ich etap. W planach mam Orlando, gdzie będę za około
godzinę, drink pod palmą w Miami, kilka parków narodowych z
aligatorami, Key West, Washington oraz Nowy York. Za kilka dni
spotykam się z innymi przyjaznymi duszami, dlatego myślę, że
będzie równie ciekawie :) Obawiam się huraganu, który ponoć
grasuje na Florydzie. Mam jednak nadzieję, że jakoś szczęśliwie
uda mi się uniknąć złej aury i zobaczyć choć część
planowanych przeze mnie miejsc. Dzisiaj czeka mnie też samotny
coucherfing w nieznanym mieście - staram się nie panikować i liczyć na to, że
szczęście do ludzi nie opuści mnie do końca tej podróży.
Trzymajcie za mnie kciuki i miejmy nadzieję, do szybkiego usłyszenia
:)!
PS- Post pisany 1 września.
2 komentarze:
Och, aż nie wiem, co mam napisać! :) Chyba po pierwsze, że dziękuję, za to, że za Twoją sprawą sama poczułam się w czasie lektury, jakbym stąpała po amerykańskim lądzie ;) tak bardzo imponuje mi fakt, że dajesz radę, sama(!) na drugim końcu świata... a ja, aż wstyd, że zjada mnie strach przed wyjazdem na studia... Choć to trochę co innego chyba, bo gdy wybieram się w "chwilową" podróż, to się nie boję, ale tak czy inaczej, zazdroszczę Ci bardzo odwagi i wszystkich tych miejsc i rzeczy, które widziałaś ♥ ale teraz już dosyć, wracaj bezpiecznie do domu! ;)
Najgorsze to odważyć się po raz pierwszy- nigdy nie sądziłam, że z taką łatwością przyjdzie mi samotne podróżowanie, poznawanie nowych ludzi i uczenia się bycia zaradną :) Trzeba się tylko przełamać, później idzie już z górki. Wracam za kilka dni- szczęśliwa ale i smutna, że coś pięknego właśnie dobiega końca. Uściski !
Prześlij komentarz