Magia starego portu i pierwsze w historii utknięcie na trasie czyli Marsylia intensywnie, część II.

niedziela, 2 listopada 2014

Marsylia to miejsce, w którym chyba nie można się nudzić. 
Mimo że większość najpiękniejszych miejsc Marsylii zobaczycie poruszając się wokół Vieux Port, to oferuje ona tyle różnych atrakcji, że każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. 
Gdy już spotkałyśmy się z Michaelem i  poznaliśmy się lepiej, rozmawiając przy pysznych lodach, wspólnie ruszyliśmy na zwiedzanie drugiej strony portu- przeciwnej do tej, w której znajduje się klasztor St. Victor, o którym wspominałam tu.
Michael, zgodnie z zasadą że: im dłużej mieszkasz w danym mieście tym mniej o nim wiesz, nie był zapalonym przewodnikiem- zdarzyło się, że niektóre miejsca zobaczył tylko dlatego, że my chciałyśmy je odwiedzić. 
Był jednak świetnym towarzyszem w zwiedzaniu- jego obecność zmuszała nas do myślenia po francusku, mówienia, mówienia, i jeszcze raz- mówienia, co często wydaje się być nie lada wyzwaniem- bo o ile z codziennym dogadaniem się nie mamy większego problemu, to wyrażanie wszystkich swoich myśli po francusku i dyskutowanie na różne tematy nie jest już takie proste. Na szczęście Michael okazał się być bardzo cierpliwym, wyrozumiałym facetem i co najważniejsze- chyba rozumiał w większości to, co chciałyśmy mu przekazać, więc komunikacja przebiegała bez większych problemów.

Pierwszym miejscem do którego się udaliśmy była dzielnica La vieille charite, określana przez przewodniki jako jeden z piękniejszych zabytków starej Marsylii.

Przechadzając się po uliczkach tego klimatycznego miejsca można poznać zupełnie inne oblicze Marsylii niż w samym centrum portu- jest tu spokojnie, a w bocznych uliczkach toczy się normalne, codzienne życie- ludzie siedzą rozmawiając na schodach, tłoczą się wśród małych kawiarenek aby napić się kawy, wokół widać bawiące się tuż pod oknami swoich domów dzieci.

Vielle Charite - barokowa kaplica


Charakterystyczne dla tej dzielnicy arkady


Po spokojnym spacerze wąskimi uliczkami starej Marsylii ruszyliśmy pod górę, aby przyjrzeć się z bliska Cathedrale de la Major, którą mogliście zobaczyć już w poprzednim poście z nieco innej perspektywy. Katedra powstała w drugiej połowie XIX wieku na polecenie Napoleona, zbudowana została w stylu neobizantyjskim. Ku naszemu rozczarowaniu była jednak zamknięta i mogliśmy podziwiać ją jedynie z zewnątrz.
Cathedrale de la Major- zwróćcie uwagę na charakterystyczny, zebrowy wzór!
Spokojnym krokiem ruszyliśmy w kierunku Muzeum Cywilizacji Europy i Morza Śródziemnego (MuCEM), do którego zamierzałyśmy wybrać się kolejnego dnia. Po zobaczeniu fortu św. Mikołaja i św. Jana, udaliśmy się w długi spacer w przeciwną stronę portu- Michael chyba z uprzejmości dotrzymał nam towarzystwa, bo był to spory kawałek drogi! Uwieńczeniem naszej wędrówki był spacer ogrodami i podziwianie zachodu słońca zza Palais du Pharo.

Widok na miasto z Palais du Pharo

Aby wynagrodzić sobie długi, aczkolwiek przyjemny spacer, wieczór spędziliśmy w jednym z tutejszych barów, poznając lepiej naszego hosta. Michael okazał się być człowiekiem takim, jakim wydawał mi się być po pierwszej rozmowie- miłym, taktowanym, a jednocześnie- interesującym, mającym swoje zdanie na każdy temat, tolerancyjnym nie oceniającym negatywnie za inne poglądy. Dopełnieniem tego dnia była wspólna kolacja i spacer po marsylskiej, okropnie zimnej nocą, plaży. 


Niedzielę spędziłyśmy już niestety bez Michaela- z racji tego że miał kilka spraw do załatwienia, nie mógł towarzyszyć nam w dalszym odkrywaniu Marsylii.
 
Niedzielne zwiedzanie rozpoczęłyśmy od wspięcia się na wzgórze La Garde, aby móc podziwiać już z bliska, wznoszącą się dumnie nad miastem bazylikę Notre Dame.



Notre Dame de la Garde

Bazylika Notre - Dame jest położona na ponad 160 metrowym wzgórzu. Niegdyś stanowiła punkt odniesienia dla statków wpływających do Starego Portu.


Niezwykle bogate zdobienia sklepienia bazyliki




W bazylice odbywała się akurat msza święta- nie przeszkadzało to jednak tłumowi turystów (okropnemu zresztą, ale niestety ja także się do niego zaliczałam) w robieniu zdjęć i tłoczeniu się bezmyślnie przy wejściu do bazyliki. Jak ja nie lubię takich tłumów! Najgorsze jest to, że sama jestem ich częścią -  to jeszcze bardziej sprawia, że na wzdrygam się na samą myśl o tym,jak bardzo nie pasują one do tego typu miejsc.
Zwróćcie uwagę na charakterystyczne dla francuskich południowych kościołów porozwieszane statki w głównej części świątyni

Widok na miasto ze wzgórza de la Garde



Kolejnym celem naszego zwiedzania było Muzeum Cywilizacji Europy i Morza Śródziemnego (MuCEM) - jedno z najlepszych, w których dotychczas miałam okazję być. 
Miałyśmy szczęście, bo tej niedzieli wstęp do muzeum był bezpłatny. 
Na dziedzińcu spotkałyśmy pracującą w muzeum Polkę- bardzo sympatyczną dziewczynę, mieszkającą w Marsylii od ponad dziesięciu lat(przygoda z Francją zaczęła się u niej od Erasmusa- więc Walczuś- jest dla nas jeszcze nadzieja na zostanie we Francji!), która podpowiedziała nam, od czego najlepiej zacząć zwiedzanie i jak zwiedzać, aby się nie zgubić (co chyba dla nas jest najcenniejszą wskazówką;)). 

Już sam gmach muzeum jest zaskakujący - mieści się ono bowiem w ażurowym budynku , który według mnie ze względu na swoją oryginalność zaskakuje na podziw i zwrócenie uwagi. Inspiracją dla takiego wyglądu muzeum były arabskie maszarabije- ażurowe, drewniane przesłony okienne.




Muzeum to zostało otwarte w połowie 2013- jest więc to miejsce nowe, a co za tym idzie- nowoczesne. Jego misją jest podkreślenie prawdziwej tożsamości Marsylii – miasta francuskiego, ale przesiąkniętego także wpływem innych kultur i religii. Marsylia- Europejska Stolica Kultury w 2013 roku, musiała sprostać kulturowej roli, którą niejako narzuciła jej Europa. Dla mnie to taka nowa, inna Francja, której nie widziałam  podczas dotychczasowych podróży.  Muzeum łączy w sobie wiele wątków składających się na wspólną historię krajów i narodów śródziemnomorskich.

Już nawet nie chodzi o same kolekcje- położenie muzeum jest dla mnie niesamowite.
Długi na 115 metrów mostek dosłownie przebija fort i wychodzi z drugiej strony, wiążąc w ten sposób muzeum ze starą Marsylią, tworząc trasę spacerową, atrakcyjną nawet dla niezainteresowanych eksponatami turystów.



Jeżeli zaś chodzi o wnętrze muzeum - ekspozycje są niesamowite. Gdy poruszacie się po terenie muzeum oglądając kolejne wystawy wśród ciężkich, starych murów fortu, trudno wyzbyć się poczucia podwójnego spełnienia- kulturalnego- bo wystawy w muzeum są bardzo ciekawe, o ile ktoś jest w stanie wytknąć swój nos poza własny, mały światek i spełnienia typowo podróżniczego- bo kulturowe wrażenia przesiąkają was w przepięknym otoczeniu architektonicznym starej Marsylii. Przeszłość miesza się tu z przyszłością- jak dla mnie jest to świetne połączenie. 
Zaś sama historia morza śródziemnego i cywilizacji europejskiej została opowiedziana w tak ciekawy sposób, że w muzeum można spędzić cały dzień, nie nudząc się wcale! Bardzo lubię muzea interaktywne- które oprócz tego, że posiadają ciekawe eksponaty, potrafią wejść w dialog z odbiorcą poprzez wykorzystanie nowoczesnych technologii- dźwięku, obrazu, wirtualnego świata.  Znajdziecie tutaj historię ludów morza śródziemnego, historię największych religii świata, historię prawa, początków architektonicznych Rzymu i wiele innych. Nie pozostaje wam nic innego, jak po prostu odwiedzić muzeum, gdy będziecie w Marsylii- jest to wasz punkt obowiązkowy!:)
Akcenty rzymskie
A to wszystko do zjedzenia- bo stworzone z chleba!

Historia trzech największych religii - chrześcijaństwa, judaizmu i islamu, opowiedziana w formie bajki- nie tylko dla dzieci!

Koran
Sala z historią prawa- żeby nie było, że podczas wyjazdów zaniedbujemy studia!

Gilotyna- Rewolucja Francuska

Po wyjściu z muzeum udało nam się zobaczyć wnętrze Cathedrale de la Major -tego dnia katedra była bowiem otwarta. Wrażenia? Zdziwienie połączone z rozczarowaniem- tak majestatyczna z zewnątrz konstrukcja, w środku okazała się być dla mnie mieszaniną chaosu, niezrozumiałych połączeń - dawno nie widziałyśmy dziwniejszego wnętrza świątyni ( nie widać tego na zdjęciu, bo przedstawia ołtarz główny- uwierzcie mi jednak na słowo, cała reszta to kompletny chaos)
Cathedrale de la Major

Kolejnym punktem naszej wędrówki był polecany przez spotkaną Polkę Cite Radieuse Le Corbusier – ponoć jeden z bardziej kontrowersyjnych budynków współczesnej architektury.  Powstawał w latach 1947 – 1952. Nas jednak nie zachwycił - wydawał się nam być jedynie dziwnym blokowiskiem,  którego historia niekoniecznie nas zainteresowała.






Wieczór spędziłyśmy w porcie, napawając się kładącym się do snu słońcem i żegnając się z Marsylią, mając przed sobą perspektywę długiej, poniedziałkowej podróży.




Przejażdżka TGV? Tylko w marzeniach!


W poniedziałek rano, jak zwykle uprzejmy Michael, podwiózł nas pod dworzec, z którego miałyśmy niemalże kilka kroków do wylotówki w stronę Tuluzy. Po pożegnaniu z naszym hostem, ruszyłyśmy na dworzec, aby doładować sobie siły kawą, ufając, że jeszcze tego samego dnia znajdziemy się w swoich łóżkach w Bordeaux. 





Stając na wyjazdówce w kierunku Tuluzy, jeszcze nie wiedziałyśmy, co nas czeka. Ale od początku.

Najpierw stanęłyśmy w zakazanym miejscu (nie zauważyłyśmy znaku zakazu)- tylko dzięki uprzejmości marsylskich policjantów nie poniosłyśmy z tego tytułu żadnych konsekwencji. Gdy przeniosłyśmy się na miejsce tuż obok przejścia dla pieszych, nadeszła chwila ćwiczenia cierpliwości. Czekałyśmy ponad cztery godziny na pierwszego stopa, mimo że miejsce wydawało się być bardzo dobrym- wyjazdówka wprost w naszym kierunku, pobocze do zatrzymania się, mnóstwo samochodów. Czasami to jednak nie wystarczy. Byłyśmy bardzo niepocieszone - gdyby nie to, że miałyśmy do pokonania 645 km, nie martwiłabym się, że pierwszy kierowca zatrzymał się dopiero około godziny 13.30. Pozytywnym aspektem czekania było to, że poznałyśmy kilku sympatycznych ludzi- mega zabawny chłopak, który dotrzymywał nam towarzystwa, śmiejąc się z nas i dając od czasu do czasu jakieś rady (takich ludzi mogłabym poznawać codziennie, bardzo dobrze go wspominam), starszy pan, cały czas ostrzegający nas przed stopowaniem,martwiąc się, że wyglądamy tak młodo, inny autostopowicz, sympatyczny Francuz- podróżnik, pochodzący  z okolic Carcassonne.
Po raz pierwszy natknęłyśmy się na takie typowo autostopowe miejsce- nie tylko my miałyśmy więc problem z wyjazdem z Marsylii! Pocieszające? Pewnie! Don't give up!


Pierwszy kierowca, który ukrócił nasze męczarnie- miły Pan ze staruszką, która okazała się mieć pochodzenie polskie i od której na pożegnanie usłyszałyśmy polskie Do widzenia!
Oddaliłyśmy się jakieś 50 kilometrów od Marsylii. Zawsze to bliżej do celu! Pożegnałyśmy się z chłopakiem autostopowiczem ( na transport załapaliśmy się we trójkę) i ruszyłyśmy w dalszą podróż- po krótkim czasie, w kierunku Montpellier, zabrał nas młody chłopak, student z Marsylii, jadący do Nimes. Godzina 15- do Bordeaux jeszcze tak daleko... Ale nie tracimy nadziei! Kolejny stop- dwójka przyjaciół, chłopak i dziewczyna, pracujący w Zarze (dziwiący się, że w Polsce także są sklepy Zary), podwieźli nas kolejne 50 kilometrów. Gdy minęłyśmy Montpellier- naszym celem stała się Tuluza. Miejscówka okropna do stopowania- duży ruch, niebezpiecznie, brak miejsca do zatrzymania się- ale gdy się nie ma tego, co się lubi, lubi się to, co się ma! Pocieszył mnie widok trzech dziewczyn, autostopowiczek, które spotkałyśmy na trasie. Nie jesteśmy same! Miejsce okropne- ale o dziwo zatrzymały się dwie eleganckie Francuzki, które jechały wprost do Tuluzy. Bardzo szczęśliwe i zaskoczone (taki typ ludzi, że naprawdę nie podejrzewałabym, że zechcą zabrać autostopowiczy), powędrowałyśmy z nimi niemalże do samej Tuluzy, a ja odzyskałam wiarę, że jednak dotrzemy tego wieczora do Bordeaux i jest szansa na nocleg we własnym łóżku. Wtedy jednak nie wiedziałam, jak bardzo się pomyliłam. Francuzki wysadziły nas na stacji benzynowej, kilkanaście kilometrów przed Tuluzą. Byłyśmy ugotowane. Godzina do zapadnięcia zmroku - do Bordeaux około 250 kilometrów, miejsce- tragiczne. I nasze wybory- nieprzemyślane, najgorsze z możliwych.

W tym momencie rozpoczyna się czarna seria, której nie opiszę Wam ze szczegółami. Wspomnę tylko, że kolejne 12 godzin były godzinami wielu pierwszych razów- jakkolwiek dziwnie to brzmi.
Pierwszy raz strachu, którego nigdy jeszcze nie czułam, pierwszy niemiły kontakt z francuskimi służbami- niestety nie jednorazowy, stopik radiowozem, pierwsze utknięcie na trasie i nieplanowany nocleg w Tuluzie, w miejscu, którego nie można nazwać normalnym. I jak zwykle- więcej szczęścia niż rozumu. Pozytywny akcent- przesympatyczny strażnik, który nie pytając o nic, dał nam w prezencie możliwość noclegu w miarę bezpiecznym i ciepłym miejscu. Poziom abstrakcji- najwyższy z możliwych, Murzyn z obrączką na palcu, kładący się do spania na samym środku dworca, proponujący Ci małżeństwo - pourquoi pas? Amis gare de Toulouse!
Wykończone, niewyspane, we wtorek rano ruszyłyśmy w poszukiwaniu stopa do Bordeaux. Udało się i mały kawałek podwiozła nas młoda, sympatyczna Francuzka. Jednak i tego dnia miałyśmy niesamowitego pecha- mimo że myślałam, że może być już tylko lepiej. Po raz kolejny - służby o poranku, żeby nie było nudno! I stop, gdzie raz pierwszy moja intuicja od samego początku podróży tak bardzo krzyczała: Natychmiast uciekaj! 
Udało się i tym razem, ale.. wcale nie musiało. Wyczerpane wylądowałyśmy na środku wiejskiej drogi, wydawałoby się- prowadzącej donikąd. Zlitował się nad nami miły Francuz (sam nieraz stopował), podwiózł w dobre miejsce i szczęście w końcu do nas wróciło. Spotkałyśmy Steph'a, sympatycznego kierowcę w średnim wieku, tak pozytywnie zakręconego człowieka, dawno nie spotkałam! Mimo że nie jechał bezpośrednio do Bordeaux zaproponował, że nadrobi dla nas kilometrów, bo urzekłyśmy go i tak miłych dziewczyn dawno nie spotkał. Podróż do Bordeaux minęła nam w śmiechu, żartach i młodzieżowej muzyce, bo Steph mimo że młodzieńcze lata już dawno miał za sobą, był człowiekiem młodym duchem- wyobraźcie sobie opalonego, starszego faceta w różowej koszulce uwielbiającego słuchać najnowszych hitów, jednocześnie charakteryzującego się niezwykłą uprzejmością i prostodusznością- taki właśnie był Steph. Przywrócił mi trochę wiarę w autostopa, którego na tamtą chwilę miałam dość. Gdy z ponad 15 godzinnym opóźnieniem dotarłyśmy do Bordeaux, jedyną rzeczą na która miałam ochotę był sen :).

Wtedy zrozumiałam, że nie zawsze musi być tak, jak ja sobie to zaplanuję. Że czasami trzeba mieć trochę pokory i ... rozsądku. Że nie zawsze będziemy miały szczęście. Wzbogacone nowymi doświadczeniami, postanowiłyśmy wyciągnąć z nich wnioski i nauczyć się na własnych błędach - co chyba nam się udało, bo od tamtej pory, mimo że ze szczęściem bywało różnie, to jednak aż tak skrajne sytuacje już nas nie spotkały.


P.S- Uff, dobrnęłam do końca. Tekst długi, może nie do przebrnięcia- ale obiecałam sobie i Walczusiowi utrwalać wszystko, aby móc pocieszać się tym, co przeżyłyśmy we Francji, gdy już wrócimy do Polski, do podatków i innych takich ciężkich prawnych spraw.

Wczoraj wróciłyśmy z Paryża. Paryżem i całą resztą na pewno podzielę się z Wami niebawem- chciałam jednak na świeżo napisać, że tak świetnego tygodnia nie miałam chyba nigdy wcześniej w swoim życiu. Zakochana w Paryżu- po raz drugi, bardziej intensywny, bardziej niesamowity. Mnóstwo wspaniałych ludzi, historii, uprzejmości- i jak tu nie kochać naszych wyjazdów, skoro tyle piękna nas spotyka?
Wzbogacona o kolejne nowe historie i wspomnienia, zabieram się do pracy- stos nauki czeka i traci do mnie cierpliwość, groźnie kiwając palcem. 
Do  następnego napisania, kochani!



2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Śmiałam się czytając koniec notki, nasza czarna seria była sporą lekcją, ale teraz jest zabawnym wspomnieniem! I zawsze odczuwam nostalgię czytając Twoje notki(bo są one ze sporym opóźnieniem...), a teraz po naszym świetnym weekendzie mam jeszcze większą ochotę na reflechir...

diane pisze...

Czekam na zdjęcia z Paryża :)

Prześlij komentarz