Na spotkanie z Kalifornią w San Francisco, marsz!

poniedziałek, 21 września 2015

Kalifornia jest najbogatszym i jednym z najludniejszych stanów USA. Nie dziwi mnie ani gęste zaludnienie, ani bogactwo - położona na zachodnim wybrzeżu Stanów, nad Oceanem Spokojnym jest idealnym miejscem zarówno do życia jak i wypoczynku. Piaszczyste plaże, zachwycająca przyroda, piękne, bogate miasta- to tylko kilka z wielu atrakcji Kalifornii, które co roku przyciągają turystów z całego świata. Przyciągnęły i mnie- to właśnie Kalifornia była numerem jeden na liście mojej podróży po Stanach.

Wsiadam do samolotu w Bostonie, zajmuję swoje miejsce i od razu pogrążam się w beztroskim śnie. Brak snu przez dwie ostatnie doby bezczelnie daje mi się we znaki. Budzę się w przestworzach i nie mogę powstrzymać okrzyku zdumienia. Szybko przypomina mi się, że lecę do San Francisco. Zastanawiam się, czy to, co widzę przez okno samolotu, to rzeczywistość. A może wciąż śnię? Wyciągam aparat i z rozdziawioną gębą podziwiam góry, pustynię i Bóg jedyny wie, co jeszcze. Gdy uświadamiam sobie, że właśnie zaczęła się moja miesięczna podróż po Stanach, mam ochotę krzyknąć: Eureka! Lekko niedowierzając, szczypię się po ramieniu i z delikatnym uśmiechem, odbijającym się w szybie samolotu, pogrążam się w dalszym śnie.
Po tym widoku stwierdziłam, że będzie fajnie :)
Aaaa, niebo! :)

 Welcome in San Francisco! -nawet widząc ten napis przy wyjściu z lotniska nie do końca ogarniam, gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Lekko oszołomiona rozmawiam z przyjaciółmi i rodziną, bo nie wiem, kiedy następnym razem będę miała chwilę, by połączyć się z internetem. Dziarsko zarzucam na plecy ciężki plecak i maszeruję w kierunku przystanku busów.

Ludzie wracają z pracy, spokojnie drzemią na siedzeniach niewygodnego, zbyt szybko przemieszczającego się busa, a ja, najbardziej podekscytowana osoba w odległości kilkunastu mil, wyglądam przez szybę, chcąc wchłonąć każdy jeden mijany dom, ulicę, drzewo czy górkę. Z lekką obawą spoglądam od czasu do czasu na spokojnie drzemiącego tuż przy moim ramieniu pijaka, pochrapującego w rytm chyboczącego się busa. Nie do końca wiedząc, jakie miałam wyobrażenia o tym mieście, szybko dochodzę do wniosku, że to San Francisco ma jakiś klimat, ale w sumie to chyba mi się tu nie spodoba. Osąd wydaję zbyt szybko i zbyt pochopnie.

Dojeżdżam do centrum miasta, wychodzę na środku ulicy i tak właściwie to... nie mam dokąd pójść. Pójdę przez siebie! - jak zwykle pełna doskonałych pomysłów, daję się porwać tłumowi w dół zatłoczonej ulicy. Staram się wtopić w grupę wesołych turystów, ale średnio mi to wychodzi z plecakiem większym ode mnie, ledwo dźwiganym na plecach. Uśmiecham się jednak, już sama nie wiem dlaczego. Czy do tego słońca, łaskoczącego moją piegowatą buzię ciepłymi promieniami , czy do tych budynków, na które patrzę ze zdziwieniem podnosząc wysoko do góry głowę, a może do mijających mnie ludzi, którzy spoglądają na mnie z lekkim zaskoczeniem? A może mi się tylko tak wydaje, myślę przejęta i postanawiam pójść coś zjeść, bo brzuch, niekarmiony prawie dobę, marudnie daje mi się we znaki.
San Francisco wita mnie przyjaźnie. Ludzie zaczepiają mnie na ulicy i pytają skąd jestem i dokąd zmierzam. Wesoło im odpowiadam i zdając się na instynkt, dziarsko maszeruję nad wybrzeże. Tam daję odpocząć swoim plecom i nogom, które chciałaby po prostu nie musieć nic. Cieszę się pierwszymi chwilami w Kalifornii, uśmiecham się sama do siebie i już wiem, że to będzie piękna podróż. Trochę marznę, bo wiatr nie chce odpuścić ani mi, ani co gorsza moim niesfornym włosom. Ale nawet on nie jest w stanie zepsuć mi pierwszego dnia w Kalifornii. 

Jedno z pierwszych wspomnień o San Francisco widzę tak
Bawię się w fotografa, a kto mi zabroni!? :)

Wszystkie obawy znikają, a ja, w dobrym humorze, wędruję w umówione wcześniej miejsce, aby spotkać się z hostem oraz z trójką nieznajomych Polaków, którzy mają towarzyszyć mi przez kolejne kilka dni mojej podróży. I mimo, że na umówionym miejscu nikt na mnie nie czeka, a ja nie mam żadnej możliwości skontaktowania się z tymi ludźmi- humor mnie nie opuszcza, bo czuję, że jakoś to będzie. Może mój optymizm wynika z tego, że nie zgubiłam się tego dnia wcale, co jest zawsze nieodłączną częścią mojego samotnego wędrowania? ;) Po około czterdziestu minutach witam się z Matahim, dwoma Karolinami i Maćkiem. Ufff w końcu będzie do kogo otworzyć gębę! :) Pełna wrażeń i nadziei, wsiadam do samochodu naszego hosta i nie martwiąc się już o nic, poza zamykającymi się nieposłusznie oczami, daję się zabrać na spotkanie integracyjne w ponoć prawdziwej (!) meksykańskiej (!) restauracji :)

2 komentarze:

Viv pisze...

Nie jestem w stanie wyrazić mojego podziwu, Natalia... Przede wszystkim dlatego, że ja nigdy bym się raczej nie odważyła na taką samotną podróż. Po drugie, bo się nie zgubiłaś - no jesteś moim Guru, bo ja bym się nawet w swoim mieście pewnie potrafiła zgubić... ;) Po trzecie: zdjęcia są przepiękne, takie... przesiąknięte kalifornijskim klimatem - aż nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale patrząc na nie od razu czuje się, że to może być tylko jedno miejsce na ziemi :) Poproszę więcej relacji!!! :)

Natalia pisze...

Kochana, ależ ja nie podróżowałam sama! Zawsze byli wokół mnie jacyś ludzie, myślę, że prawdziwie samotna podróż jeszcze jest przede mną :D W tej tylko krótkie etapy były samotne. Ja się gubię wszędzie, poważnie. Mam mapę przed nosem a i tak potrafię się zgubić. W SF byłam bardzo dumna, bo obyło się bez tego, ale co do zasady gubienie się jest zawsze częścią moich wędrówek :D Plusem jest to, że jak jesteś zdana tylko na siebie, to chcąc nie chcąc, musisz ogarnąć :) Jutro coś napiszę, ślę uściski i dziękuję! :)

Prześlij komentarz